Świat kobiety

Jak szaleć to z głową.

Wiadomo, że włosy nie nogi – odrosną. Ostatnio dokonałam radykalnego cięcia, ale ani się obejrzałam, jak chwilę później zarosłam jak dziad borowy.

A ileż to trzeba było wstawać grubo przed budzikiem, żeby je umyć, wysuszyć, wyprostować, posmarować gumą, żeby wyglądać jak człowiek! Ba, żeby w ogóle jakkolwiek wyglądać, bo o poranku to nawet ja sama się nie poznawałam. Gdyby chcieć Wam zobrazować jaki to kawał nieszczęścia zaglądał mi o świcie do lustra, to byłaby to krzyżówka starej miotły osiedlowej sprzątaczki i sfilcowanego swetra.

I jak jeszcze raz mi ktoś powie – zetnij się na krótko, będziesz mieć mniej kłopotów, to obiecuję – zabiję wzrokiem!
A tu jeszcze doszedł kolejny problem.

Przez upalne lato, wypłowiałam jak trawa w sierpniu. Jako, że na portfel nałożyłam blokadę, jak nie przymierzając ojciec rodu pas cnoty na jedyną córkę, to i poszłam w oszczędności. Bo po co farbować się za 160 jak można za 16.
Rozrobiłam farbę w filiżance i zawodowo (bo pędzelkiem) nakładałam ją sobie na odrosty. Kiedy siwo-wyliniałe włosy z przodu głowy nabierały mocy, wydarłam się z łazienki:
– Chodź, zrobisz mi tył!
Zanim jednak Troll ruszył swe szacowne 4 litery, postanowiłam jeszcze przetrzeć zlew i szafkę, żebym w odcieniach brązu była tylko ja.
I nagle…
Jeeeeb!
Filiżanka z farbą zatańczyła piruet na mokrym blacie i z dzikim hukiem spadła na podłogę, tłukąc się w drobny mak (przy okazji rozbryzgując zawartość wszędzie, gdzie tylko się dało).
– Noooooooooooooo byyyyyyy to szlaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaag! – wrzasnęłam nie patrząc na wieczorową porę.
Rzuciłam się na podłogę chcąc zebrać w foliowe rękawiczki jeszcze tę odrobinę farby z paprochami i skorupami filiżanki.

Autentycznie, rozważałam, czy sobie tego nie nałożyć.
Bo chyba lepiej mieć fryzurę z gadżetami, niż dwukolorowy łeb.
Ostatki rozsądku jednak wzięły górę:
– Tylko jak ja to potem z włosów wybiorę? Śmietnik z podłogi się wypłucze, ale okruchy filiżanki…
W sumie było mi już tak wszystko jedno, że… zabrałam się za porządki.
Zmyłam armagedon z płytek (z grubsza), szorowałam obudowę wanny (bezskutecznie), pucowałam umywalkę (z nadzieją, że plamy po farbie nie wyjdą później jak piegi po lecie)…
I na śmierć zapomniałam, że mam tę cholerną miksturę na głowie.
Byłam gdzieś w połowie drogi do czerni, czyli na etapie feldgrau, gdy podjęłam decyzję – do diabła z tym!
I nic to, że na opakowaniu stało jak byk „brąz”. Jak Ci piszą, „brąz” to wiadomo – wyjdzie czarny jak w pysk strzelił. Dopiero po 10 myciach głowy, kiedy to farba spłynie czarno-siną strugą w odpływ kanalizy, na upartego będzie można się upierać, że to koło brązów stało.
Pociągnęłam po głowie wodą z prysznica.
Zmyłam to, nie czekając na ostateczny, półgodzinny czarny efekt.
Z drżeniem serca wzięłam do rąk suszarkę. Już raz nie chcąc czekać na finał, zmyłam farbę przed czasem i ruszyłam (z koleżanką, która właśnie ledwo co przyjechała w odwiedziny) w miasto.
Ludzie jakoś dziwnie mi się przyglądali, ale dopiero następnego dnia zrozumiałam dlaczego.
To co miałam na głowie było w odcieniu fioletowo-zielonym.

Na szczęście było to dawno temu – wtedy po ziemi biegały dinozaury, a depilatory zamiast nasadki masującej były na sprężynę.
Liczyłam na cud!
W końcu skoro medycyna, to może i fryzjerstwo zrobiło milowy krok w rozwoju i wyszło z fazy amoniaku i fryzur na garnek.
O dziwo, połowa czasu przeznaczonego na farbowanie wystarczyła, żeby nie wyglądać jak czarny głupek.

Kolor był idealnie taki jak na opakowaniu, a na dodatek odrosty niczym nie różniły się od niepofarbowanych końcówek.
Czyli nie dość że wyszło lepiej, to na dodatek (niewypieprzoną na ziemię) połowę taniej.

Bravo Ja!

No Comments

    Leave a Reply