Świat kobiety

Uwalniam się

Jeśli ktoś wam powie, że po urodzeniu dziecka będzie już tylko cudownie i jak w bajce: dziecko będzie grzecznie rosło, jadło, spało, a wy – będziecie się się już tylko miziać, spijać sobie nektar z dzióbków i jak te zakochane kundle wcinać spaghetti z jednej michy, to stuknijcie go ode mnie mocno w łeb.
Najlepiej patelnią.

Po urodzeniu dziecka zaczynają się Gwiezdne Wojny.

Witajcie w odległej galaktyce!

To że jesteście ze sobą zyliard lat świetlnych i znacie się jak łyse konie, a może raczej jak Leia i Han Solo, nie gwarantuje, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie.

Życie jest skomplikowane, a rodzicielstwo to już wyższy stopień wtajemniczenia.

I nijak nie można tego skumać.

Tak jak Gwiezdnych Wojen (kilka prób podejścia i ani razu nie obejrzałam do końca ŻADNEGO odcinka, bo zaczynałam się już gubić kto jest czyim dzieckiem, ojcem, matką, kto i co przeskrobał i za co trzeba komuś spuścić wpierdziel).

Podobno Yoda (who the f**** is Yoda?!) miał powiedzieć: „Strach prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia, cierpienie prowadzi na Ciemną Stronę Mocy”.

I chyba coś jest na rzeczy…

U nas wszystko zaczęło się od strachu. Takiego z górnej półki.

Według przekazywanej z ust do ust legendy: dziecko się rodzi, matka promienieje, przytula szkraba, przystawia go do cycka, a ojciec z tej radości leci z kolegami na wódkę.

Prawda może jednak wyglądać odrobinę inaczej.

Pfffff odrobinę, dobre sobie…

Borsuk się rodzi i…. od razu zanoszą go do pomieszczenia za szybą, gdzie przestępuje z nogi na nogę zdenerwowany ojciec. Tam odbywa się ważenie, mierzenie, po czym przynoszą go do mnie, każą pocałować w stópkę (Borsuka, a nie Trolla!) i…. zabierają nie wiadomo gdzie, ani z jakiego powodu.

A gdzie te osławione dwie godziny przytulania???

Jestem skołowana, zdezorientowana, ale wiem, że za szybą jest Troll i nad wszystkim zapanuje, więc mogę sobie tak tu leżeć i czekać aż mnie sfastrygują igłą i nitką.

A potem wywieziona do sąsiadującego z salą operacyjną pomieszczenia… odpływam.

Z letargu wyrywa mnie ojciec Borsuka, który mówi, że Boro jest na odśluzowywaniu na patologii noworodka.

Ok, przyjęłam do wiadomości.

U mnie w porządku, więc leć na górę.

Po dwóch godzinach przewieźli mnie do pokoju z zaleceniem, żebym przez najbliższe sześć godzin się nie ruszała.

Spoko, da się zrobić.

Czekam aż przywiozą Borsuka, na zmianę z odpływaniem w sen.

Przez najbliższe godziny Troll lata między piętrami: między mną, a dzieckiem.

Przychodzi pielęgniarka. Jeszcze nie wiem, że to zmiana wrednych pind.

Jedna z parszywej dwójki przynosi mi leki przeciwbólowe w kroplówce.

– Aaaaa jeszcze nie zleciało do końca – mówi, po czym kładzie kroplówkę na stoliku i wychodzi.

Jakieś dziesięć minut później kroplówka na stojaku jest już pusta, a ja leżę i czekam.

Światło z zewnątrz pada na woreczek z lekiem przeciwbólowym, który zostawiła na stoliku.

Zastanawiam się, czy powinien on tak beztrosko sobie leżeć w tym słonecznym piekarniku.

Pewnie nie, ale co mogę zrobić.

Normalnie, to bym wstała i sama zamieniła te worki.

Szlaban na ruch w łóżku (łącznie na 12 godzin godzin) i wizja rozrywającej łeb migreny w przypadku złamania tego zakazu, skutecznie mnie uziemiła.

Pół godziny później zaczęłam odczuwać ból.

A woreczek ciągle na stoliku.

Godzinę później zaczynałam mieć dość.

Półtorej godziny później rozglądałam się już za czymś ciężkim, czym mogłabym gwiazdę walnąć jak wreszcie zdecyduje się tu wsadzić ten kudłaty łeb.

Po dwóch godzinach zajrzał Troll.

Mówi, że Borsuk ok i pyta jak ze mną.

Gdy wyjaśniłam, że już 2 godziny jestem bez środków przeciwbólowych, wyszedł w poszukiwaniu kogokolwiek.

Po chwili wrócił. Mówił, że zajrzał do dyżurki, gdzie siedziały hrabianki i … skrobały marchewki.

Dosłownie!

– Zaraz przyjdę – mruknęła pinda i wróciła do warzywa.

„Zaraz” trwało kolejne pół godziny.

Marzyłam o gromie z jasnego nieba ciskanym w stronę dyżurki lub przynajmniej o zmianie warty.

Na gorszą obsługę już chyba nie mogłam trafić.

I rzeczywiście. Wieczorem zajrzała do mnie cudna, miła, starsza pani. Zajęła się mną jak rodzona babcia. Mówi, że mogę próbować odwracać się z boku na bok, a jeśli po następnych sześciu godzinach wstanę z łóżka i dojdę do umywalki, to pozwoli mi zajrzeć do syna.

Nie mogłam się doczekać.

Wstanie z łóżka po cesarce to było wyzwanie. Ale wizja zobaczenia własnego dziecka spięła mi pośladki i ustawiła w pionie jakbym połknęła kij od szczotki. A potem krok po kroku dotargała do tej cholernej umywalki stojącej dłuuuuuuuuugie cztery metry dalej.

Genialna pani doktor najpierw zajrzała do mojego pokoju, a potem koło północy zawiozła mnie na wózku inwalidzkim na patologię noworodka, gdzie Borsuk spał sobie w najlepsze podłączony kabelkami do różnych pikająco-świecących urządzeń.

Najchętniej zostałabym tam z nim cały czas, albo wzięła go ze sobą.

Jednak żadna z tych opcji nie wchodziła w grę.

Kolejne dni były koszmarem. O ile (na całe szczęście) nie położono mnie w jednej sali z matkami, przy których leżały ich nowo narodzone dzieci, o tyle niektóre pielęgniarki postanowiły nadrobić te emocjonalne jazdy:

-Oooooo, a dlaczego tu nie ma dziecka? – słyszałam niejeden raz.

Zagryzałam wargi, żeby nie krzyknąć:

– Też k**** chciałabym to wiedzieć!

Z godziny na godzinę, z dnia na dzień wpadałam w coraz większy dół.

Żeby nie myśleć, żeby jakoś przetrwać postanowiłam zatłuc ten czas oglądając w sieci film.

„Baby blues”.

Gorzej nie mogłam trafić.

To o matce mordującej swoje pociechy na skutek depresji poporodowej.

O dziwo postawiło mnie to do pionu i zakończyło moje użalania.

Postanowiłam działać.

Już nie czekałam, aż ktoś zlituje się i zawiezie mnie na patologię noworodka. Godzinami, krok po kroku, trzymając się ściany docierałam do windy, a z windy na oddział gdzie leżał Borsuk.

Tam też poznałam Asię – mamę Jasia (niemiecką Helgę zawsze elegancko ubraną, gdy ja wyglądałam jak pierwszej klasy… kocmołuch) i Kasię – mamę Milenki (która doprowadzała mnie do czarnej rozpaczy przynosząc pełne butelki świeżo ściągniętego mleka, gdy ja na szpitalnym laktatorze urywającym mi cycki razem z płucami, ściągałam max. 60 ml… przez cały dzień).

Ale to wszystko i tak był light’cik.

Takich historii szpitalnych (ale jeszcze dużo gorszych!!!) było całe mnóstwo.

Przez następne pół roku zmienialiśmy tylko szpitale, ciuchy w plecakach i dyżury przy Borysie.

Ale wtedy nasze emocje nie miały żadnego znaczenia.

Liczył się tylko Borsuk.

Z Trollem nawet za bardzo nie rozmawialiśmy, poza wymianą komunikatów logistycznych.

„Teraz moja kolej, a ty idź się wyspać”

„Jutro wizyta u okulisty o 10:00”

Emocje chomikowaliśmy w sobie i upychaliśmy jak kapustę w beczce – byle głębiej, byle zrobić miejsce na kolejne rzeczy, które mogą nas jeszcze zaskoczyć i dobić, a które trzeba będzie jeszcze do tej warstwy złogów dołożyć.

Półtora roku później, gdy jechałam na oddział laryngologiczny, bo cholerny wacik utknął mi w uchu, przechodziłam obok szpitala w którym to wszystko się zaczęło.

I nagle coś pękło.

Nie w szpitalu.

We mnie.

Poczułam jak łzy napływają mi do oczu.

-Nie teraz wariatko – strofowałam się w myślach.

Chciałam jak najszybciej stamtąd uciec. Poganiałam w myślach lekarza, nie wdawałam się w zbędne rozmowy.

Wybiegłam i już na dworze… zaczęłam przeciekać.

Dotarłam do auta i rozbeczałam się na dobre.

Rozbeczałam???

Nie!  Ja wyłam w głos jakby mi się świat na głowę walił.

Dwa lata zmęczenia, dwa lata nerwów, dwa lata biegania po lekarzach, rehabilitantach, specjalistach, operacje, zabiegi, leki, wyjazdy, wizyty kontrolne, praca-dom, dom-praca i brak czasu na relaks, postój, nicnierobienie.

To się musiało tak skończyć.

Zaczęliśmy z Trollem skakać sobie do gardeł jak dwa bulteriery.

Wgryzaliśmy się sobie w tętnice.

Każdy na zmęczeniu i z jedynie słuszną, bo swoją racją.

Niedopowiedzenia, półsłówka, a potem wybuch, eksplozja i jazda bez trzymanki.

Aż doszliśmy do ściany.

Gdzie nie ma nic dalej.

Gdzie na nic nie wystarcza już chęci, na nic nie ma siły, gdzie wszystko ze zmęczenia i bezsilności leci z rąk, bo działasz jak automat.

Trzeba to było przerwać.

Można było na siebie dalej wrzeszczeć, rozstać się albo wybrać trzecią opcję – odpoczynek.

Jako, że pierwszą już zrealizowaliśmy, teraz przerabiamy drugą.

Biorę Borsuka pod pachę i jutro wyjeżdżam.

Na dwa dni.

W tym czasie Troll ogarnie remont w domu i mam nadzieję, że przy okazji też siebie.

Będzie mógł kimać do południa, albo chodzić spać z kurami. Oglądać Tvn 24, albo pójść do kina na „Gwiezdne Wojny” (Trollu zachęcam – jedyna taka okazja!)

W tym czasie Borsukiem zajmą się dziadkowie, a ja będę leżeć na kanapie i nie ruszę nawet palcem w bucie.

Niech sobie radzą!

A potem zabiorę Borsuka pod pachę, zgarniemy Trolla po drodze i jedziemy na weekend nad morze.

Trzeba się zresetować, bo inaczej się pozabijamy.

 

 

4 komentarze

  • Reply
    Marcena
    3 lutego 2016 at 07:15

    Skąd ja to znam… z tym, że tętnice nadrywane były po drugim dziecku.Wtedy powyłaziły wszystkie ukrywane żale z przeszłości, spuścizna wyniesiona z domu rodzinnego (mamusia chodząca na paluszkach koło męża i synusia, nie wymagająca niczego a odgadująca zachcianki, jednocześnie oferująca ten „Spokój”, którego tak bardzo pragnął)..było grubo, też ściana, betonowa! Dzieci podrosły, wtedy wyszło, że słuchały tych milutkich komentarzy, wykąpały sie w jadzie i nic dobrego z tego nie wychodziło patrząc perspektywicznie. Postanowiłam nie wyposażać ich więcej w złe emocje i przestawić się na tryb przymkniętych oczu i obracania w żart. Jeśli Jego nie mogę zmienić, to zawsze mogę zmienić siebie!I to działa – nie jest ani idealnie, ale o niebo lepiej.Inaczej na pewno, level wyżej na pewno. Teraz kiedy się wścieknę (i wierz mi, że mam powody obiektywne 😉 ) biorę hantle i idę ćwiczyć do pokoju obok. To nieco pomaga.Mnie pomaga. Borsuk podrośnie za chwilkę to będzie łatwiej.Jestem pewna!

    • kate
      3 lutego 2016 at 21:03

      Dzięki za perspektywiczne ostrzeżenia. Człowiek uczy się na błędach i dobrze byłoby na cudzych, ale widocznie swoją „normę” też trzeba wyrobić. A zakup hantli na razie odłożę w czasie aż osiągnę fazę zen, bo inaczej różnie mogłoby być

  • Reply
    jadwiga
    3 lutego 2016 at 08:36

    Wiem, ze było i jest wam ciężko, obserwuje waszą walkę od początku, ani chwili wytchnienia, dobrze robisz, wyjedź daj wam czas, musicie odsapnąć choćby chwile, nie można tak zapierdalać, uwierzcie, Jesteście wspaniali i wszystkim dla Borsuka, musicie wytrzymać w imię pokładu miłości jaki macie dla syna. Później będą tylko opowieści, które pozostaną, teraz jest walka, pozdrawiam was trzymam za was kciuki,
    wasza jadwiga

    • kate
      3 lutego 2016 at 21:06

      Jadwiga luz, nie takie rzeczy ogarnęliśmy! Musiało się zagotować, żeby móc wreszcie zdjąć ten gar z ognia i zarządzić fajrant

Leave a Reply