Świat kobiety

Jak szaleć to z głową

Mój pierwszy w życiu dzień matki Borsuk postanowił uczcić już o… 4.30. No bo niby skąd miał chłopak wiedzieć, że Trollica położyła się spać koło północy. Ale każda okazja, żeby nakarmić Borsuka i żeby tym samym przybrał on na wadze jest doskonała. Takie karmienie o 4:30, to przecież dodatkowa, nieplanowa porcja mleka.

Borsuk nakarmiony, Borsuk przebrany w nową pieluchę, Borsuk może spać dalej.

Matka teoretycznie też.

Choć matka ma już od 8 miesięcy wbudowany zegar atomowy chodzący z dokładnością do jednej zyliardowej milisekundy, to na wszelki wypadek wolała dziś ustawić budzik w komórce.

Na 7.00. I to wcale nie była pora karmienia Borsuka.

Tym razem matka chciała zaszaleć i… umyć głowę. Bo akurat dziś głowa była szczególnie istotna. Może nawet nie sama głowa co włosy, które ją porastają. Te ostatnie trzy, które jeszcze nie zdążyły wypaść po stresie i pociążowej jeździe hormonalnej.

Dziś matka miała wychodne! Umówiona była u fryzjera, gdzie robiła za „łeb pokazową”. Niejaki Piotr ze „stolycy” przyjechał na dziki zachód, zaprezentować fryzjerkom wyczesane kosmetyki do upierzenia.

Dokładnie na mojej łepetynie. Oj a ja się do tego idealnie nadawałam jako eksponat z gatunku „metamorfoza – PRZED” –  włosy nie farbowane od jakichś 9 miesięcy, nie podcinane od równie długiego czasu, o pielęgnacji nie wspominając.

Raz na jakiś czas (o ile wcześniej nie zasnę w wannie) nałożę sobie arganową odżywkę, a potem arganowy olejek. Ale bez brawury – z dbaniem o włosy ma to raczej niewiele wspólnego.

Krótko mówiąc, mimo iż szczeciny na sobie nie miałam, to i tak wyglądałam jak dzik z lasu, którego trzeba dopiero ujarzmić.

Więc zerwałam się koło 7.00, żeby przynajmniej umyć tę miotłę i po 8.00 zameldowałam się w salonie. To, że stylista fryzur nie uciekł z wrzaskiem na mój widok, już poczytałam sobie za sukces. Ale podwinął rękawy, jakby zaczynał robotę w kamieniołomach czyli tak dobrze kurde to też nie było.

Posadził mnie przy myjce i …umył umyte przeze mnie chwilę wcześniej włosy. A potem nakładał dziesiątki mazideł, które mimo iż przeliczać je można było już niemalże na kilogramy, włosów mi nie obciążyły. (No jeszcze by tego brakowało. I tak mam na brzuchu 5 nadplanowych kilosów do oddania w dobre ręce).

Fryzjer tymczasem czesał, nakładał odżywki, olejki i różne wynalazki, pryskał, nawijał loki, puszył, suszył…

A ja, gdyby nie to, że zrobił sobie też ze mnie stojak na suszarkę i wałki, pewnie bym kimnęła. W końcu było to chyba pierwsze półtorej godziny bez przewijania, karmienia, jeżdżenia wózkiem, czy podawania wypadającego (a raczej wystrzeliwanego z buzi dla zabawy) smoczka.

Półtorej godziny jednak z gumy nie jest i rozciągnąć się nie da. Wyspać się nie wyspałam, ale przynajmniej dopiłam (pierwszą od 8 miesięcy) kawę do końca i taka wyfiokowana poleciałam do przychodni.

A tam – prawdziwy cud.

Tata Troll nie dość, że zabrał ze sobą wszystkie potrzebne smoczki, mleka, butelki, książeczki zdrowia, skierowania itp. i nie zapomniał też o Borysie (;-)) to na dodatek:

– dotarł z dzieckiem do celu (bez użycia GPSa)

– dziecko było nakarmione (ten poligon odbywamy każdego dnia, więc tato dziecko nakarmić umie, choć czasem myli, który smoczek jest do owsianki, a który do mleka)

– dziecko było ubrane (obawiałam się, że przywiezie Borsuka ubranego w piżamę, bo w końcu jaka to różnica – ciuch to ciuch)

– zaliczył wizytę lekarską (wolę nie wiedzieć jak to się odbywało)

– dziecko było w jednym kawałku (bez oznak crash testów)

Włosy mimo lotu z przystanku autobusowego na parking samochodowy, gdzie czekał tata z Borsukiem, trzymały się dzielnie. Przetrwały też wysoką temperaturę powietrza, podmuch klimatyzacji, Borsucze ciągnięcie (ostatnio ulubiona zabawa), a nawet wypakowywanie wózka z samochodu (kto nie próbował ten nie wie jak się można przy czymś takim potargać i spocić).

Ojciec pojechał odpoczywać do pracy, a matka zaliczała spacer z Borsukiem, zajęcia rehabilitacyjne, kolejne karmienia, przewijania, czy rozkładania i składania wózka…

Dalej już tylko wspólny obiad i powrót do domu.

Borsuk po karmieniu został wyniesiony na balkon i ulokowany w gondoli wózka z nadzieją na popołudniową kimę. Tymczasem on… piszczał, krzyczał, śmiał się w głos na pół osiedla.

Normalny dzik z lasu!

A że wydzieranie się, to bardzo męczące zajęcie, to i Borsuk chwilę później zaborsuczył.

Dobra kima wyzwala dobry nastrój, więc liczyłam, że i Borsuk przynajmniej w Dzień Matki okaże trochę litości i zje warzywka. Ale cóż, marzenia dobra rzecz.

Mina ostentacyjnie mówiła, co sądzi o zawartości tego słoiczka. Usta zamknięte jak markety w święta. Ale już sekundę później, gdy w zasięgu wzroku pojawił się słoiczek z owocami, oczy błyszczały jak latarki, a buzia ukazywała bezzębne dziąsła bez użycia hasła „sezamie otwórz się”.

No nic, to widocznie warzywergia – czyli jakaś nowa, nieznana odmiana alergii. I cholera wie czym się to odczula.

Po jedzeniu Borsuk wyglądał jakby wytarzał się w błocie. Nie tylko zresztą on. Jego bluzka i fotelik kleiły się jak najlepszy „superglue”.

Ciuchy do prania, Borsuk do kąpania. Chłopacy mają ostatnio taką dziwną zabawę: ceratowy klocek do kąpieli dorobił się jakiejś dziurki, więc wlatuje do niego woda. Tata Troll taki namoczony klocek ściska, klocek sika wodą, a Borsuk… śmieje się tak, że słyszy go pewnie pół bloku.

Po kąpieli przychodzi czas na kaszkę. Zastanawiamy się ostatnio co oni do niej dodają, bo Borsuk, który po myciu prawie przysypia na siedząco, nagle dostaje jakieś turbodoładowanie. Króliczek Duracell`a może mu naskoczyć. Borsuk turla się po naszym łóżku tak, że rozpatrujemy zakup dmuchanej bandy, takiej jaką mają żużlowcy na stadionie.

Kiedy tata starał się usypiać uciekającego dzika, matka w tym czasie robiła dla Borsuka obiad na jutro. Mamy zaplanowany wyjazd do Poznania, na wizytę u kardiologa, więc żarło dla kosmity trzeba będzie wziąć ze sobą.

I nagle coś matce strzeliło do tego kudłatego, natapirowanego, lokowanego łba. Postanowiła, że przetestuje ten obiad jeszcze dziś na dziecku. O dziewiątej wieczorem!

I wiecie co… dziecko jadło! W pozycji leżącej!

Ba, nawet samo otwierało buzię domagając się jeszcze…

Czy to tylko tak, z okazji Dnia Matki?

Czy może strajk głodowy właśnie się skończył?

Jutro się okaże …

4 komentarze

  • Reply
    jadwiga
    27 maja 2014 at 05:46

    W sprawie zbędnych 5 kg na mnie nie licz, ja nie potrzebuję, nie po to jestem na 1000 kcal diecie abym odbierała od ciebie to co sama zgubiłam, ale w sprawie Borsuka, pewnie zupka była dobra, dlatego dziecko jadło, mówię i powtarzam nie dawaj mu tych cholernych słoików, są obrzydliwe, gdy karmiłam nimi młodszą wnuczkę Gabi pluła tak, ze cały pokój był w marchewkowej papce a ja prałam kolejny szlafroczek, pozdrówki i proszę o meldunek jak Borsuk wypadł u kardiologa, bo ja też dzisiaj do tego samego specjalisty leże, na 15.30, pa pa, powodzenia
    babcia j

    • kate
      27 maja 2014 at 12:17

      No a tak w kwestii kilosów na ciebie liczyłam. Z Borsukiem uprawiam żywieniowy freestyle, bo raz nie je słoików a raz mojego żarcia. A potem odwrotnie 😉
      Pozdrów twojego kardiologa od nas i nie zakochuj tak mocno, to kardiolog nie będzie ci potrzebny 😉

  • Reply
    Helen
    30 maja 2014 at 09:50

    Bardzo się ubawiłam z cudzego nieszczęścia, czytaj, szczęścia inaczej:-)) No bo to szczęście że Borsuk taki cudny i nie ma autyzmu z pewnością, ale ta cała robota przy nim mogłaby spaść na kogo innego, jakąś nianię czy co…
    Gratuluję, że tak dajesz radę. Przez litość nie zapytam, jak wyglądała misterna fryzura The day after. Oby tak dalej:)

    • kate
      2 czerwca 2014 at 12:21

      Borsuk ma i tak sporo „atrakcji”, więc kolejnych już nie przyjmujemy. Ja niestety jestem typem z kategorii „zrób to sam”, więc zajadę się, a innym roboty nie dam! 🙂
      A fryzura przetrwała jeszcze the day after i nie wyglądała tak źle. Widocznie dobre kosmetyki. Ale już po myciu znowu zrobiła się …znajoma stara miotła 🙂

Leave a Reply