Świat kobiety

Ucieczka z Alcatraz

Miniony tydzień ewidentnie stał pod znakiem Zośki. Poniedziałek rozpoczęła od … rzyganka.

– No nic trzeba się ruszyć i posprzątać – pomyślałam.

Kto ma kota ten wie, że futrzaki tak pozbywają się z żołądka nadmiaru sierści, którą wylizują z siebie przy codziennej toalecie. A już tym bardziej, gdy najedzą się trawy albo jakiś roślin z doniczek. Ale kiedy powtórzyło się to tego samego dnia drugi raz i trzeci, a potem czwarty i piąty, zaczęłam się niepokoić. Zadzwoniłam do weterynarza i umówiłam się jeszcze tego samego dnia na wizytę. Gregor patrzył  na mnie jak na klasyczną, przewrażliwioną kretynkę.

Dowlokłyśmy się jakoś do kliniki. A właściwie ja ją dowlokłam, bo transporter i poczekalnia u weterynarza, to nie są ulubione miejsca mojego kota.Ręce zwisały mi po same kostki, choć Zośka waży nie więcej niż 4 kilo.
Mimo iż do weterynarza daleko nie mam, to nawet przejście tych 100 metrów przez ulicę, przy 30 stopniach lejących się z nieba było ponad moje siły. Wysłałam smsa do Gregora, że w drugą stronę to ja już nie dam rady robić za strongmana w dyscyplinie zwanej „walizki” czy „spacer farmera”. Obiecał, że nas odbierze.

Tymczasem my weszłyśmy do środka. Na dzień dobry 2 zastrzyki – antybiotyk i jakiś przeciwwymiotny oraz zalecenie, żeby kotu w tym wieku (11 lat) zrobić badanie krwi.

Ok. Robimy.

Oczywiście miałam jakieś mgliste pojęcie jak to się odbywa. Jak dla mnie trzeba było zgolić kawałek futra z łapki, wbić igłę, pobrać krew i po sprawie.

O naiwności!Pani weterynarz stwierdziła, że skoro Zocha jest taka charakterna (bo nawrzeszczała i nafukała przy podawaniu zastrzyków nie przymierzając jak jej właścicielka, gdy znajduje się w stanie furii), to ona wezwie posiłki. Przyszła jej koleżanka… ubrana w rękawice jakby zamierzała stoczyć bokserski pojedynek z bulterierem.

Gdy chciałam im jakoś pomóc, powiedziały, że lepiej żebym stanęła kawałek dalej, bo zdenerwowany kot nie patrzy kogo gryzie.

Dżzzzzzzzzzzizes, przecież to tyko mały, 4 kilogramowy kotek, a nie pantera!

Okazało się jednak, że Zocha ewidentnie ma nie tylko coś z pantery, ale i geparda. Wrzeszczała, gryzła jakby ją obdzierali ze skóry. Gdybym tego nie widziała, pomyślałabym, że wzięły ją na tortury.

A kot nie z bólu, tylko raczej z wściekłości oznajmiał im: Zostawcie mnie, odpieprzcie się, bo zaraz to mnie na dobre wkurzycie.

Krew pobrana, Zocha wnerwiona, ze mnie pot zimny leci…

Kolejna wizyta w środę, należy się 14o zł.

W środę już „tylko” 2 zastrzyki i odbiór wyników.

Nerki ujdą, ale wątroba wykazuje jakieś stany podwyższone. Więc może będzie potrzebne USG z goleniem brzucha (noooo jasne!), a na razie specjalna karma, śmierdzący płyn (ale jak pani weterynarz stwierdziła: śmierdzi tak, że pewnie i tak nie będzie chciała go zjeść) i zastrzyki, albo tabletki.

Zośka i tabletki buachacha dobre sobie! Ona wyniucha je wszędzie. Przemycić w mięsie się ich nie da.

Ale stwierdziłam, że nawet gdybym osobiście miała Zośce aż do samego żołądka tę tabletkę włożyć, to więcej nie chcę wysłuchiwać tych wrzasków przy zastrzykach.

Okazało się, że wcale nie taki diabeł straszny. Karmę, której koty nie tykają – ona sama bez przymusu je, śmierdziela ze strzykawki, to i owszem poliże, a z tabletkami też jakoś bez problemu dajemy radę. Bo jak wyczytałam w necie trzeba aplikować je z boku, a nie w centrum pyszczka i pomasować delikatnie gardło, żeby przełknęła.

Bliżej piątku już obywało się bez prania dywaników, bo kocim pawiu.

Efekty? Po kilku dniach śniętej ryby, jednym rzyganku dziennie i jedzeniu maleńkich porcji, kot zaczął wracać na z góry upatrzone pozycje.

W niedzielę już spokojnie poszłam sobie do kafejki na deser i kryminał. Krzesełka nie były najwygodniejsze na świecie, brakowało na nich poduszek i koca, więc postanowiłam wrócić do domu i poszukać mordercy na balkonie w hamaku.

Gdy tak podążałam ruchem bujającym za zbrodniarzem, usłyszałam, że Gregor zabrał śmieci i wyszedł na zewnątrz (pewnie przy okazji wypalając przed blokiem fajeczkę). Kiedy wrócił położyłam się do łóżka i zasnęłam. Było koło 21.30. Obudziłam się pół godziny po północy. Poszłam do łazienki i … stwierdziłam, że coś mi tu nie gra.

– Zośka! – zawołałam, ale kota ani widu ani słychu.

No tak, albo się gdzieś ukryła i zaraz wyskoczy jak Andzia z rabarbaru, albo siedzi na widoku i patrzy jak Pani miota się po całej chacie. Ale przeszukałam wszystkie jej możliwe kryjówki i nic. Nie było jej pod fotelami, w szafach, na półce z książkami, w łazience, za drzwiami pokoju. Nawet otworzyłam szafkę pod zlewem, bo czasami i tam przez przypadek zdarzało jej się zawieruszyć. Sprawdziłam sypialnię i nadal nic.

– Jezu, chyba nie spadła z balkonu? – przyszło mi do głowy, ale zaraz sama skarciłam się za takie myśli. Przecież ona na balkonie zawsze jest ostrożna.

Chociaż z drugiej strony kiedyś, gdy siedzieliśmy na ogródku u znajomych wystraszyła się męskich głosów  i zerwała ze smyczy, przeskoczyła przez płoty i tyle ją widzieliśmy. Obszukaliśmy pół miejscowości, a na końcu i tak okazało się, że siedziała przestraszona u sąsiada za płotem, schowana pod liśćmi ogórków.

Zaraz zaraz, tu trzeba podejść do sprawy racjonalnie. Jak detektyw.

Analiza faktów:

Gdy wróciłam z kafejki to jeszcze była. Wylegiwała się na wiklinowym koszu, opalając futro w promieniach zachodzącego słońca.
Potem Gregor wychodził ze śmieciami, a ja poszłam spać.

– Gregor – szarpałam go próbując dobudzić – czy ty przypadkiem nie wypuściłeś Zochy jak wychodziłeś ze śmieciami? Nie spierniczyła na korytarz?

Popatrzył na mnie jakbym postradała rozum.

– Przestań histeryzować! – rzucił tylko przewracając się na drugi bok – Pewnie siedzi gdzieś!

Coś jednak nie dawało mi spokoju. Ona rzeczywiście lubi się chować, ale nigdy nie chowała się na tak długo. Stwierdziłam, że muszę jeszcze przejść się dookoła bloku, bo nie zasnę.

Wzięłam klucze i wyszłam na klatkę schodową.

– Dobra, sprawdzę jeszcze 4 piętro, gdzie lubi uciekać.

Nie było jej ani na 4 piętrze, ani w doniczce, która tam stała.

– No to teraz runda dookoła bloku – zdecydowałam.

Gdy schodziłam z góry… zobaczyłam Zośkę stojącą pod drzwiami naszego mieszkania. Patrzyła raz na mnie, raz na zamknięte drzwi i miauczała, jakby mówiła:

– Tak wiem, spierniczyłam, mea culpa, ale to już więcej się nie powtórzy! Tylko otwórz te cholerne drzwi!

Widocznie biedna siedziała te 3 godziny na korytarzu i gdy tylko zobaczyła światło i usłyszała hałas, przybiegła z dołu z miną kota ze Shreka.

Tymczasem Gregor chyba jednak stwierdził, że albo jest coś na rzeczy, albo że mnie już dokumentnie pogięło, bo ruszył szanowne 4 litery z łóżka. Może się obawiał, że na szukaniu kota się nie skończy. Może trzeba będzie też szukać żony, która kota dostała. A może raczej kuku na muniu!

Tymczasem ja wkroczyłam do domu z kotem na ręku.

– Histeryczka mówisz? – zapytałam go tylko retorycznie.

Rano kot nie odstępował mnie na krok, a Gregor zapytał:

– Co chcesz na śniadanie?

Co JA CHCĘ na śniadanie??? Nie co JA ZROBIĘ na śniadanie???

– Histeryczka chce parówki – powiedziałam i wyciągnęłam się w łóżku próbując jeszcze trochę kimnąć.

2 komentarze

  • Reply
    helena
    26 czerwca 2013 at 13:20

    Matko, jak ja to znam… Tyle że 10 razy bardziej – mam na myśli zastrzyki. Ostatnim razem z trudem odrywali wszystkie 10 pazurów od mojego dekoltu… Ważyło toto ze 6-7 kilo i było tego metr kota. Spróbuj takiego utrzymać… Dobrze że się znalazła:))

    • kate
      2 lipca 2013 at 06:25

      Helen a może to my powinnyśmy się zaszczepić. Na wściekliznę. Kocią poweterynaryjną 🙂

Leave a Reply