Świat kobiety

Głowa do góry

Mam w sobie kocioł. Kotłuje się we mnie od dłuższego czasu i sama nie wiem co uciska mnie między żebrami, dusi za gardło, przytrzymuje za prawą nogę jakbym wpadła w jakieś sidła. Nie mogę ruszyć z miejsca. Szarpię się, miotam, jak piłka odbijam się od ściany: stuk-puk,…stuk-puk,…stuk-puk….

I wracam i szarpię się, i miotam… i jak piłka w ścianę buch: stuk-puk,…stuk-puk,…stuk-puk….

Kiedyś już tak miałam.

Wtedy powiedziałam:

– Nie wiem o co chodzi, ale ja już tak dłużej nie mogę! Ja muszę coś ze sobą zrobić. Nie pytaj co, bo nie wiem!

Chwilę później siedziałam w samolocie do Toskanii, zostawiając za sobą rozstrój żołądka i lęk przed lataniem w toalecie wrocławskiego lotniska.

Było mi wszystko jedno.

Gdy po 20 minutach krążenia w kółko nad włoskim lotniskiem i lądowaniem na samym końcu pasa (dzięki ci Boże za nieświadomość tego faktu!), wciągnęłam w płuca świeże powietrze i poczułam się jak w domu.

W poprzednim wcieleniu musiałam być Włoszką – śniada cera, uwielbienie dla ciepełka i makaronu oraz włoski, hałaśliwy temperament, nie mogą się mylić.

Łapałam włoskie słówka, radość życia i dolce far niente jak Julia Roberts w „Jedz, módl się, kochaj”.

 

Gdy wróciłam po tygodniu, byłam już innym człowiekiem.

Teraz po latach historia się powtarza.

Kisiło się we mnie jak w słoju z ogórami na zimę.

Aż wreszcie wyciekło.

Pojechałam do centrum handlowego po gazetę, której nie mogłam znaleźć w pięciu innych miejscach. Przy okazji przebiegłam przez kilka sklepów, w których nigdy nie kupuję ciuchów, bo w sumie second hand też jest dobry jak każdy inny (zawsze znajdę tam coś niepowtarzalnego, oryginalnego, za jedną piątą ceny, a przy okazji jestem eko).

Niby same plusy.

A jednak coś drgało.

Niezrażona pojechałam po rosół. W sklepie poszło bez przeszkód. Jeszcze tylko włoszczyzna ze stoiska od Pani Marchewki.

– Oj, dzisiaj nie mam. Były trzy pęczki, które się sprzedały, a takie dwa gorsze zawiozłam do domu… na rosół – tłumaczyła się jakby popełniła najgorszą zbrodnię.

– Trudno, wezmę chociaż fasolkę i ziemniaki.

Porozmawiałyśmy sobie jeszcze chwilę z Panią Marchewką i jej mężem o różnych życiowych sprawach.

Kiedy obładowana siatami szłam w stronę auta, które stało zaparkowane dosłownie 3 metry dalej, zobaczyłam gościa wypisującego mi mandat za nieopłacony parking.

-Niech Pan nie wypisuje, to moje, już odjeżdżam.

-Ale już wprowadziłem do systemu.

-Proszę Pana ja stałam 3 metry od Pana!  – żyłka jak kabel z prądem zaczęła mi niebezpiecznie pulsować.

-Ale ja już z tym nic nie zrobię.

Pokrywka w czajniku, zaczęła wydawać coraz głośniejsze dźwięki.

-Może ja skoczę po jakiś paragon – zaoferował się mąż Pani Marchewki, chcąc wybawić mnie z kłopotów.

-Nie, dziękuję, dam sobie radę, tylko mnie to strasznie…. wneeeeeerwiaaaaaaa! – ostatnie słowa eksplodowały już jak fajerwerki w Sylwestra.

Brać  dla idei wydruk za parking, który jest darmowy dla klientów sklepu – no durność nad durnościami i marnotrawstwo mojego czasu!

Wsiadłam do auta i ruszyłam przed siebie. Zanim wyjechałam z parkingu łzy już ciekły mi po policzku gęstą strugą. Lało się ze mnie jak z przerwanej zapory. Nie miałam sił ani ich wycierać, ani hamować.

Gdy dojechałam do domu, otworzyłam drzwi auta, a do środka wlało się gęste, upalne powietrze.

Zerknęłam na to głupie wezwanie do zapłaty.

I dopiero wtedy zobaczyłam, że mandat wynosi…95 zł!

Pogięło kogoś do reszty?

Gdzieś miałam ten durny paragon za zakupy, dzięki któremu mogłam napisać maila z odwołaniem.

Przeryłam całą torebkę.

Bez skutku.

Przecież zawsze biorę paragony! Gdzie jesteś gnomie?

Przez głowę przebiegła mi myśl, że może jednak nie tym razem. Może poszłam nie czekając na ten głupi kawałek kartki.

Gdy pomyślałam, że będę musiała wrócić do tego sklepu z tekstem:

-Pamięta mnie Pani, ja przed chwilą robiłam tu zakupy, ale nie wzięłam ze sobą paragonu…

Znowu lawina ruszyła. Łzy lały się ze mnie bez żadnego hamulca.

I wcale nie beczałam nad durnym świstkiem, ale nad sobą: nad tym, że zawsze stawiam się na końcu kolejki (nie, nic nie chcę; nic nie potrzebuję); że pracuję właściwie tylko na żarcie i rachunki, że wiele spraw nie posuwa się do przodu tak szybko jak bym chciała, że niektórzy ludzie mnie denerwują, a ja dla świętego spokoju zagryzam zęby i pilnuję języka, żeby się nie wymknął…

Wylało się ze mnie całe słone Morze Śródziemne żalu.

Gdy się uspokoiłam, przeszukałam jeszcze raz tę cholerną torebkę.

Paragon leżał sobie na dnie jak gdyby nigdy nic.

Dowlokłam się do domu i z tych nerwów zaczęłam kompulsywne porządki.

Kiedy skończyłam i siadłam z kubkiem kawy, wylewając z siebie kolejną partię łez, wszedł Troll z kwiatami.

Trochę wybiłam go z rytmu czerwonym nosem i smarkami wycieranymi w papier toaletowy.

Kiedy upewnił się, że żaden dramat nie nastąpił, że nikt nie umarł, nie zachorował, nikomu krzywda się nie stała, że to tylko sezonowy zjazd energetyczny, wręczył mi wiecheć, który znowu był niesztampowym bukietem badyli, który tak lubiłam.

Trochę się zdziwiłam, że daje mi go dzień przed urodzinami, no ale może w soboty trudniej kupić kwiaty.

Popołudnie mijało: wypiliśmy kawę, pogadaliśmy, czego nie robiliśmy już od dawna, zasmarkałam i zmoczyłam mu jeszcze pół T-shirta i między wersami okazało się, że on te kwiaty to mi nie na urodziny, a na rocznicę ślubu przyniósł!

I nic to, że rocznica dopiero za dwa dni.

Coś się chłopu pozajączkowało.

To ja się teraz pytam: po co oni sobie ściągi na obrączkach grawerują?

Ubawiło mnie to na tyle, że wylot do Toskanii, nie będzie konieczny.

Ale jakby się trafił, to lecę w ciemno.

2 komentarze

Leave a Reply