W drodze

Metato czyli nie tego się spodziewałam

Właściwie to nie wiem co ja sobie wyobrażałam. Że zamieszkamy w malutkiej toskańskiej wiosce, zaparkujemy przed drewnianym płotkiem, wejdziemy do przydomowego ogródka pełnego winorośli i drzewek oliwnych, a stamtąd do uroczego kamiennego domku?

I w zasadzie na początku wszystko na to wskazywało. Dopóki GPS nie zaczął prowadzić nas … w góry!

Ta, na którą mieliśmy wjechać, wyglądała z dołu jak nie przymierzając nasza Śnieżka. Śnieżka z taką porządną wyrwą z przodu, na miejscu której, od razu jak grzyby po deszczu wyrosły, a właściwie w którą wrosły … domki.

Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym drogi stawały się węższe i bardziej kanciaste. Do tego stopnia, że wchodząc w zakręt, trzeba było tak solidnie namachać się kierownicą, by od razu  ustawić auto …. w przeciwnym kierunku. Mijanie się dwóch samochodów było już wyższą szkołą jazdy. Ciśnienie strzelało w uszach, a i temperatura jakby obniżała loty.

W końcu dotarliśmy do celu – na parking. Dalej wjechać się już nie dało.

Trzeba było więc zabrać manele pod pachę, zgiąć się w pół jak scyzoryk i ruszać w dalszą drogę z buta. Przy drugim zakręcie pod górkę, hiperwentylowaliśmy się jak psy i koty w upał. Języki wisiały nam na wierzchu, a płuca pracowały jak miechy. Po kilku przystankach, zziajani na potęgę usiedliśmy na murku i wykonaliśmy telefon do Rosselli. Kazała nam zostać tam gdzie jesteśmy, a sama parę minut później zjechała po nas … meleksem, jakby żywcem wyciągniętym z pola golfowego. Zapakowała nas oraz bagaże i dowiozła na miejsce. Kiedy zobaczyłam gdzie przez najbliższe 5 dni będziemy mieszkać, zaparło mi dech w piersiach. Tym razem z wrażenia!

Pierwszy wieczór spędziliśmy … w kuchni, gadając przy kubku herbaty i kieliszku grappy z Rossellą i jej mężem (o tak skomplikowanym imieniu, że w skrócie nazywałam go „Amaretto”). My uczyliśmy się od nich podstaw włoskiego, oni – łapali od nas polskie słówka. I wcale nie te, o których myślicie.

„Jak wy nas nazywacie – pytał pół włoskim, pół angielskim i pół polskim „Amaretto” – „wlosi”?

Przy czym przejechał ręką po swojej czuprynie.

Uśmiechnęliśmy się, ale nie zaczailiśmy o co chodzi, więc „Amaretto” wyjaśnił, że kiedy włoscy artyści zaczęli przyjeżdżać do Polski, zazwyczaj nosili … długie włosy. Stąd Polacy zaczęli kojarzyć Włochów … z włosami.

Położyliśmy się spać koło północy.

„Katarina, a breakfast na którą? – pytała Rossella

„9.00” – odpowiadaliśmy

Kawałek (a czasem nawet dobry kawał, bo szybko nauczyliśmy się włoskiego braku poczucia czasu) po 9.00 meldowaliśmy się na dole.

„Dźeń dobrry” – mówiła o poranku dziwnym polskim Rossella

„Buongioooorno” -śpiewałam po włosku naśladując ich sposób mówienia

A na śniadanie: płatki z mlekiem, jogurty i dżem. Czyli nic dla mnie.

No może oprócz pysznego cappuccino i tostów.

Kolejnego dnia to samo!

I następnego również!

Ale trzeciego dnia byłam już mądrzejsza – kupiłam w jakimś sklepie szynkę.

Rossella widząc, że ja raczej nie gustuję w słodkich porankach, zapytała:

„Katarina do you want salami?”

Oczywiście, że „I want”.

I wiecie co – to było najpyszniejsze salami jakie kiedykolwiek jadłam w życiu. Wyglądało co prawda jakby je ktoś wynurzał w piachu, ale pachniało i smakowało tak, że …. ehhh kto nie spróbuje ten nie będzie miał pojęcia o czym mówię.

Prawdziwe toskańskie salami!

Tak samo jak salami, podobały mi się wystawy… sklepów mięsnych.

W kolejnych dniach Rossella do śniadania dorzucała jeszcze jajko. Po sztuce na głowę!

Jednego dnia gotowane, drugiego – smażone.

„Katarina pomodoro?” – dopytywała Rossella

„Prego!” – odpowiadałam i do zestawu dostawałam jeszcze włoskiego pysznego zielono-czerwonego pomidora.

Po śniadaniu ruszaliśmy w trasę. Codziennie wyjeżdżaliśmy odwiedzić nową miejscowość. Wracaliśmy wieczorem.

Ale najpierw schodziliśmy z góry (to już była przyjemniejsza wersja niż wdrapywanie), mijając po drodze prześliczne domki z latarenkami, doniczkami z kwiatami i ziołami, pełnymi prania wiszącego na sznurkach i kotów. W jednym z nich, była prawdziwa plaga futrzaków – 20 to chyba było jakieś totalne minimum, które udało nam się ogarnąć wzrokiem!

Mijaliśmy też maleńkie przydomowe winnice i drzewka oliwne (oliwki w zależności od regionu Włoch zbiera się od października, ale Rossella opowiadała, że u nich – jeśli dobrze pamiętam – dopiero gdzieś w okolicach grudnia rozpoczynają się wspólne zbiory, a potem biesiadowanie).

Po drodze mijaliśmy też maleńki kościółek, który przynajmniej dwa razy dziennie donośnym dzwonem przypominał o swoim istnieniu. Kościółka (a może tego małego źródełka ze złotymi rybkami) pilnowały dwie Matki Boskie. Jedna duża, druga mniejsza.

I to właśnie tam, ustanowiliśmy nową, świecką (?) tradycję – każdy z nas wrzucił do oczka z rybami po 1 polskim złotym.

Ot tak, na szczęście!

2 komentarze

  • Reply
    jadwiga
    4 maja 2012 at 16:16

    Piekne miejsce, ja chcem tam pojechac, ależ cudnie, zazdroszcze i cieszę sie,że możecie tam poodpoczywać
    j

  • Reply
    kate
    5 maja 2012 at 06:54

    Jadwiga, miejsce cudne polecam! A my już wróciliśmy i próbuję przenieść trochę tego klimatu z ziemi włoskie do Polski 😉

Leave a Reply