Świat kobiety

Nowy

Znamy się wieki.

Dawno się nie widziałyśmy, ale raz na jakiś czas dzięki Zuckerbergowi wymieniamy się szybkimi informacjami. Niedawno, gdy służbowo była w moim mieście, miała do mnie zajrzeć.

Ona – roztrzepana – nie odczytała na czas wiadomości, że Borsuk mi się rozsmarkał i chyba będę musiała przed południem poćwiczyć cierpliwość w przychodni dziecięcej, ale potem jakby co to jestem do jej dyspozycji. Miałam do niej komórkę i chyba z 5 nieaktualnych numerów.

Na szczęście zadzwoniła ona.

– Larwo jedna, a ty czytasz wiadomości??? – opierniczyłam ją na starcie z wysokiego C.

Zna mnie. Wie, że to normalna, przyjacielska zjebka.

Wytłumaczyłam o co kaman.

–  Aaaa to może spotkamy się innym razem, bo ja też jakoś tak grypowo się czuję – usłyszałam w słuchawce.

– Ty weź mi tu nie świruj, tylko zabieraj dupsko i ładuj mi się na chatę – gdyby nie telefon to postukałabym ją w głowę.

Ale zaczęła się wić jak piskorz. Że nie, że innym razem…

Zaczęłam się zastanawiać, czy może te dziury w kontaktach nie spowodowały osłabienia dekodera, który rozpracowywał język, którym się kiedyś posługiwałyśmy.

Normalnie wzięłabym ją za fraki i wpakowała do chaty z tekstem: „Weź mi tu nie pitol”

Przez telefon jednak niewiele mogłam zrobić.

No trudno.

Po jakimś czasie odezwała się ponownie. Pytała, czy… nie mam po Borsuku jakiegoś kombinezoniku, w którym można by odebrać dziecko ze szpitala na początku października.

Było to pytanie z gatunku abstrakcja.

– Pewnie szuka dla kogoś znajomego – pomyślałam w pierwszej chwili.

Ona sama nie miała dzieci.

Jako że nigdy nie uprawiałyśmy żadnej taktyki podjazdowej, tylko szłyśmy „na szagę przez ogródek”, zapytałam o rozmiar i co to za dziecko zjawia się na świecie.

I wtedy ona wysłała mi zdjęcie.

Prawie spadłam z wysokości metra siedemdziesięciu, na których stałam.

SWOJE!

W CIĄŻY!

Z NOWYM FACETEM!

Skubana wzięła mnie pod włos!

I nagle wszystkie puzzle zaczęły mi się w głowie układać!

Gdy w marcu zapytałam co u niej, napisała mi, że wszystko w porządku, jak to wiosną bywa –  życie kiełkuje.

Życie kiełkuje!!!

A ja durna myślałam, że ona o kwiatkach, listkach i trawkach mi tu zasuwa!

Potem kolejny klocek wskoczył na swoje miejsce – pewnie wtedy, gdy Borsuk był chory nie chciała zajrzeć, żeby nie załapać jeszcze jakiegoś wira na ostatniej prostej.

Yeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeees! – wydarłam się w messengerze na FB jakbym to ja dowiedziała się, że nagle zaszłam w ciążę i to od razu w 8 miesiąc.

Gadałyśmy.

Dużo.

Jakby nagle czas i przestrzeń się skurczyły, a czas niebytu zasypał się piaskiem.

Doskonale ją rozumiałam.

Tę ciszę.

Sama nie chciałam zapeszać.

Zwłaszcza, gdy czeka się na dziecko długie lata.

I niby wszystko dobrze, tylko nic nie jest dobrze.

O mojej ciąży świat też dowiedział się przypadkiem.

Pojechaliśmy na basen, a wracając z niego zajrzeliśmy na imprezę u mnie w pracy. Wtedy pierwszy raz miałam na sobie nie klasyczną tunikę, w których uwielbiałam chodzić, lecz koszulkę na ramiączkach i długą spódnicę.

Widziałam i prawie słyszałam jak ludziom szczęki z hukiem opadały do samej ziemi.

Patrzyli jak na niepokalane poczęcie.

  • A Tobie co się stało? – pytali
  • Eeeee nic, bobu się najadłam – odpowiadałam ze śmiechem
  • Przecież z tyłu w ogóle nie widać, że jesteś w ciąży, dopiero jak się odwrócisz!
  • No to chyba muszę się rzadziej odwracać 😉

To był jakiś 7 miesiąc!

Potem też było ciekawie, gdy Troll zamieścił zdjęcie, na którym….robiłam mu zdjęcie. Oczywiście piłka rozciągająca mi bluzkę do granic wytrzymałości, wyglądająca tak jakby zaraz guziki miały wystrzelić i gwizdnąć komuś w oko, skutecznie odwróciła uwagę od sedna foty.

 

Syn mojej koleżanki miał się pojawić na świecie 5.10. Umówiłyśmy się, że ma pogonić smarkacza, to będą dzień wcześniej świętować razem z Borsukiem. Młody miał jednak inne, swoje plany. Pojawił się na świecie tydzień przed ustalonym przez nas terminem.

Cały, zdrowy i cudny.

Zanim się pojawił, drżałam jakbym to ja miała jeszcze raz urodzić.

Nikomu, a zwłaszcza najlepszym koleżankom nie życzyłabym tego co my przeszliśmy na początku. Wiecznej niewiadomej, miliona problemów, pół roku tułania się po szpitalach, operacji, zabiegów, wenflonów, spania na podłodze, jedzenia śmieciowego żarcia i to tylko jak się uda, lekarzy roztaczających makabryczne wizje, spotykania pielęgniarek, które nie bez powodu nazywane były potem esesmankami.

 

Filipa i jego rodziców to szczęśliwie ominęło.

Gdy wrócili do domu podpytywałam jak sobie radzą.

Odpisała: „Problemy z cyckami zażegnane. Do wczoraj myślałam, że do macierzyństwa potrzebny jest tylko laktator”.

Na hasło laktator przypomniała mi się ta szpitalna „krowa”. Była wielka i wyła jak rasowa Mućka na polu. Ale nie hałas był najgorszy, tylko to, że nikt mi nie powiedział, że można ustawić „siłę ssącą”.

Więc urywało mi biust razem z płucami.

Gdy wróciliśmy z Borsukiem ze szpitala do domu, dziadkowie zrobili zrzutę i zafundowali mi wypasiony laktator elektryczny.

Pamiętam ten czas jak przez senną mgłę. Senną, bo chodziłam niewyspana jak jakiś japiszon pnący się po szczeblach kariery.

Karmienie co trzy godziny przez całą dobę może człowieka wykończyć. Ledwo ściągnęłam pokarm, już trzeba było karmić Borsuka. A Borsuk jak to Borsuk, preferował slow food, więc zanim skończył, już przychodziła pora na ściąganie kolejnej porcji mleka na następny posiłek.

Ledwo skończyłam ujarzmiać laktator, a już zbliżała się pora karmienia.

Najgorzej było w nocy.

Działałam jak maszyna.

Automat.

Ale zdarzało się, że wpadałam też w taki letarg, że nieraz budziłam się przerażona.

Zrywałam się i … szukałam dziecka!

Za cholerę nie pamiętałam czy odłożyłam młodego do łóżeczka, czy tylko mi się tak wydawało.

W obłędzie szukałam go nawet… na podłodze!

Na szczęście jakiś instynkt samozachowawczy działał.

Borsuk za każdym razem po karmieniu, chrapał spokojnie w łóżeczku.

Nie to co mleko.

To uciułane kropelka po kropelce miało swoje, drugie życie.

Najpierw grzecznie lądowało w butelce, a potem, gdy koło 2:30 zasypiałam na siedząco z przytwierdzonym laktatorem, przewracało się razem z butelką i wylewało wprost …. do łóżka.

 

Zapytałam mamę Filipa jak ona sobie radzi z tym notorycznym niedospaniem.

A ta z rozbrajającą szczerością odpisała: „Nie przypuszczałam, że można tak mało sypiać i działać na pełnych obrotach. Dwie babcie nad łóżeczkiem, a ja z pierogami”.

 

Uśmiałam się. Jakbym widziała siebie!

To właśnie nazywam „amokiem poporodowym”.

Też ambitnie próbowałam ogarniać dom, dziecko i siebie.

Po tygodniu powiedziałam: Basta!

Żarcie da się jakoś zorganizować, a chata – uprzątnąć (na razie na boki).

Teraz najważniejsze jest dziecko.

I ja.

 

Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że za chwilę ja znajdę się na samym, szarym końcu, bo po tygodniu wróciliśmy do szpitala.

A potem znowu

i znowu…

i znowu…

i jeszcze raz ….

i jeszcze….

Poznań, Warszawa, Wrocław…

Kto by to zliczył.

 

I chciał pamiętać.

 

Teraz – dwa lata później – leżę sobie w tym samym łóżku, do którego wylewało się mleko z laktatora, popijam kawę i patrzę jak na podłodze Borsuk tłucze wiatraczkiem w samolot ryczący jak cholerny F-16.

I wiem, że gdybym miała to wszystko przeżyć jeszcze raz, zrobiłabym to bez wahania.

 

Bo warto.

 

Choćby dla takich chwil jak ta.

No Comments

    Leave a Reply