Świat kobiety

Srały muchy będzie wiosna

Srały muchy… będzie wiosna…

Gdyby jakaś korporacja szukała sprawnego menadżera, to mam idealnego kandydata!

– Siebie!
Ba, nawet sama sobie mogę wystawić referencje! :
„Zasuwam lepiej niż niejeden headhunter, czy inny nocny łowca. Niepotrzebny mi kalendarz – wszystko automatycznie zapisuje mi się na twardym dysku”.
Drzzzzzzzzzzzzyt…. save – łeb zapamiętała.
Ziuuuuuuuuu…. done! – melduję wykonanie zadania!

Poniedziałek rano – ćwiczenia z Borsukiem; wtorek – doświadczamy świata; w środę – integrujemy się sensorycznie czyli miziamy, huśtamy, dotykamy; w czwartek – znowu Borsucza siłka.
Potem szybki zryw do domu na zupę, (którą dzień wcześniej trzeba ugotować) lub kimę na spacerniaku. Śpi Borsuk… bo przecież nie ja.
Choć czasem mam wrażenie, że i mi też film się urywa, bo lecę po osiedlu jak automat.
Dalej dziecko pod pachę, razem z tonami zakupów targanymi z osiedlowych sklepików i wdrapywanie się po schodach.
Spocona jak szczur i ziejąca jak pies husky po kuligu rzucam zakupy gdzie popadnie i odkładam dziecko.
Tylko nie pomylić kolejności! O ile odłożone zakupy raczej by się nie skarżyły, o tyle już rzucony Borsuk mógłby zapewnić koncert na najbliższe godziny.
A przecież ja muszę obiad gotować.
Rozsupłuję więc Borsuka z czapki, kurtki, rękawiczek, spodni, rajstopek, bluzek i (sama ubrana jak narciarz na stoku) zmieniam mu pieluchę, zakładam portki do brykania i skarpetki do biegania (potencjalnego, bo Borsuk ciągle porusza się jak glizda – brzuchem po ziemi; czworakuje tylko jak mu się podłoży szalik pod brzuch (???!!!), a chodzi tylko ze zgiętą matką pod pachami).
Pot po nerach spływa mi gęstą strugą.
Kiedy Borsuk ląduje na podłodze, istnieje mikra nadzieja na pozbycie się zimowego skafandra.
Nadzieja mikra, bo Borsuk ostatnio nie gustuje we froterowaniu podłogi bodziakiem.
Ostatnio każe się nosić.
Kiedy temperatura pod moją kurtką zbliża się do tej, jaką zwykle mają w Afryce, wzywam na pomoc…hipopotama. Tylko on jest w stanie okiełznać demona.
Hipopotam to taka zabawka, która ma dziurę w plecach i przez nią wrzuca mu się piłeczki. Potem naciskasz klawisz, uruchamia się melodyjka, piłki podskakują, a na końcu hipo wypluwa je na zewnątrz (choć w tej formie bardziej przypomina to wymioty).
Tylko on może powstrzymać Borsuka przed urządzeniem dzikiej histerii związanej z odłożeniem go na powierzchnie płaskie.
A mi daje jakieś kilka minut na pozbycie się odzieży zewnętrznej i wstawienie obiadu.
Kiedy jestem na etapie wyjmowania marchewki z lodówki, do kuchni wślizguje się Borsuk.
Teraz już gram w prawdziwego kuchennego tweestera.
Z marchewką w jednej, a nożem w drugiej ręce, wykonuję podskoki, byle nie nadepnąć na wijącego się i chwytającego mnie za nogawki Borycha.
Borsuk ma ostatnio nieznośną przypadłość: wspina się po moich portkach jak nie przymierzając Zocha albo inne futrzane zwierzę.
Na szczęście pazurów nie wbija. Jeszcze.
A właśnie –  a propos Zocha. Ta w odróżnieniu od Borsuka, przesypia całe dnie i wybrzydza przy jedzeniu jak jakaś arystokratka.
Za to wieczorem budzi się do życia. Staje pod drzwiami i drze japę, żeby ją wypuścić.
Na klatkę, bo na 4 piętro chce pobiec i przy okazji obwąchać wszystkie wycieraczki.
Nie ze mną te numery Bruner!
Ja mam tylko dwie ręce!!!
I obie zajęte!!!
Więc dla świętego spokoju otwieram łokciem drzwi na balkon.
Tam przynajmniej nie muszę jej pilnować.
No chyba, że mąż wpadnie na genialny pomysł, żeby kupić w Biedronce doniczkę trawy.
Zocha dopadła do niej jakby ją kto ze smyczy spuścił.
– Będzie rzygać – mówię – a poza tym ta trawa jest jakaś strasznie szorstka, żebyśmy jeszcze po nocach weterynarza nie szukali.
Troll machnął ręką, a Zocha jechała zębami po trawie jak kosiarka.
Nażarła się…i zrzygała.
Dwa razy.
Jak to ma w zwyczaju.
Potem znowu jadła i znowu rzygała. Jadła i rzygała…
jadła…
W końcu się wnerwiłam i wyniosłam trawę na balkon, bo inaczej by się wykończyła, albo została kocią bulimiczką.
Usiadła pod drzwiami balkonowymi i zaczęła się wydzierać.
Normalnie oszaleć można…
Albo kot ci się zrzyga, albo dziecko zesra.
Albo bez „albo”.
A ty tylko lataj i sprzątaj, lataj i ogarniaj.
Ostatnio mam wrażenie, że wszystko sprzysięga się przeciwko mnie.
Nawet kura.
Którejś niedzieli Troll narobił mi apetytu na kurczaka z rożna.
Pojechałam do gościa, który sprzedaje je z samochodu.
Gość sprawdzony, kurczaki pyszne. Tylko cholera gościa brak.
A co on, niedzielę ma jak mi tu ślina w wiadomym kierunku ucieka….
Skręciłoby mnie, gdybym go nie zjadła.  Kurczaka, nie gościa!
Jedyne wyjście jakie mi zostało to… kupić ptaka i władować go samemu do piekarnika.
Na własne nieszczęście oglądałam kiedyś odcinek, w którym Magda Gessler piekła kurczaka stojącego na baczność na butelce.
Dawno to było, więc trochę mogło mi umknąć. Po wytaplaniu  zwierza w przyprawach nadziałam go na butelkę z piwem i do pieca.
Wydawało mi się to za mało skomplikowane, więc odpaliłam internet. Jakieś dziewczyny pisały, żeby go najpierw wysmarować masłem.
– Aha to pewnie, żeby się przyprawy trzymały – kombinowałam. Ale jak to ja szukałam dalej dziury w całym.
A co jeśli to masło ma dodać czegoś szczególnego temu ptaczorowi???
Wytachałam go z pieca i oblepiłam masłem.
Czekam,… czekam, a piwo, które miało się wydobywać z butelki, nawilżać i oblewać kurę, ani drgnie.
Podkręciłam piekarnik, bo stwierdziłam, że może temperatura jest zbyt niska.
Zostawiłam zwierza i poszłam ogarniać resztę.
O kurczaku przypomniał mi dym wydobywający się z piekarnika.
Było siwo.
Aż się dziwię, że nikt straży pożarnej nie wezwał.
Wyjścia wielkiego nie było – w środku zimy pootwierałam chatę na oścież.
Kura o dziwo przeżyła.
Kulinarnie.
Bo wcześniej ktoś już ją ukatrupił.
A ja do dzisiaj nie wiem, czy to masło zaczęło się jarać, czy to wulkan piwny pociągnął gejzerem po nagrzanym piekarniku.
I chyba nie muszę dodawać, że sprzątanie tego armagedonu zajęło mi więcej niż jedzenie…..

Jak jeszcze raz wpadnę na pomysł gotowania w wolnym czasie, od razu załóżcie mi kajdanki i przykujcie do kaloryfera.
Tam unieruchomiona przynajmniej odpocznę.

No chyba, że tak jak wczoraj pralka zaleje mi łazienkę, albo tak jak przedwczoraj zgubię klucze od… wszystkiego.

I będę musiała się ruszyć, żeby przykleić taśmą izolacyjną rurę od pralki, żeby nie wypadała lub wdrapawszy się z Borsukiem, zakupami i podręczną „torbą – szafą” w której jest Borsucze „wszystko”, rzucę warzywa z mięchem na schody, przeryję „torbę – szafę” jedną ręką, drugą przytrzymując uciekającego Borkę, stwierdzę, że klucze wyparowały, zadzwonię do Trolla, który oczywiście nie odbierze, więc zostawię żarcie pod drzwiami na pastwę losu i ruszę na pielgrzymkę po miejscach odwiedzanych.

Na szczęście nie będzie to droga krzyżowa, bo znajdę klucze w drzwiach wejściowych…. do klatki schodowej.

Od strony dworu…

Cholera, ewidentnie mnie nosi… na wiosnę.

Srały muchy…

…albo pies.

Przetrwam.

Dam radę.

Jakoś….

5 komentarzy

  • Reply
    jadwiga
    6 marca 2015 at 09:03

    Przetrwaj, dasz radę, chyba, a jak nie, to co z Borsukiem, może jednak daj radę
    j

    • kate
      6 marca 2015 at 11:57

      No jak nie dam jak dam. Na pysk padnę, ale dźwignę

  • Reply
    Piotr
    14 marca 2015 at 10:28

    Wziuuuutttt…zrobione. Mama mrówcia da radę 🙂
    trzymaj się

    • kate
      16 marca 2015 at 21:44

      Dziiiing odebrane

    • kate
      31 marca 2015 at 06:35

      No bo jak nie matka to kto

Leave a Reply