W drodze

Dobrej podróży czyli buon viaggio

Pietasanta

Po słodkim (brrrrrr) śniadaniu ruszyliśmy do leżącego niedaleko od Metato miasteczka Pietrasanta. Jeśli wikipedia nie kłamie, to podobno swój dom mają tu Robert Kubica i Igor Mitoraj. I ja im się wcale nie dziwię. Kto by ich szukał w takiej maleńkiej toskańskiej miejscowości.

[slideshow id=5]

To tutaj najpierw zobaczyłam kafejkę z ogródkiem, a dopiero potem to fantastyczne wejście do teatru. Jako teatromaniaczka oczywiście weszłam zobaczyć jak wygląda w środku, ale jakiś strasznie zblazowany Włoch (pewnie aktor, który najprawdopodobniej wstał lewą nogą, albo mu wena uciekła) wyprosił mnie, bo „zamknięte”.

Nie to nie, bez łaski. Jeszcze mnie będziesz na kolanach błagał, żebym tam zajrzała.

Poszliśmy więc do kafejki… po przeciwnej stronie placu. Tam zamówiliśmy caffè americano. To kawa z dodatkowym dzbanuszkiem gorącej wody, by w razie potrzeby dolać ją sobie do filiżanki. Bo co fakt to fakt – włoska kawa potrafi cudzoziemcom rozwalić serce i mózg.

Moje serce i mózg rozwalała nie tylko kawa, ale i sklepy z cudami. I żeby tylko spodobały mi się wystawy z ozdobami i misiami (w Camaiore). Ja oszalałam nawet kiedy w Pietrasanta zobaczyłam wystawę sklepu rzeźniczego!

No i gdzie indziej znajdziecie np. takie cudne tabliczki z numerami domów. Gdyby nie to, że akurat był poniedziałek (czyli podobno taki dzień, w którym tylko w wielkich, turystycznych miejscowościach znajdziecie otwarte sklepy, a te w mniejszych miasteczkach są zamknięte na cztery spusty) przesiedziałabym tam pół dnia.

Tak się któregoś razu zastanawiałam: z czego ci Włosi żyją? Przecież u nich albo wolny poniedziałek, albo sjesta, albo święta…

Kiedy tak łaziliśmy sobie po maleńkich uliczkach … znalazłam swoje królestwo. I jakimś cudem było OTWARTE (choć z zewnątrz nic na to nie wskazywało). Wyglądało na totalną graciarnię, ale w środku dziewczyna przerabiała rupiecie w prawdziwe cuda dając im drugie życie. Gdyby nie to, że przylecieliśmy do Toskanii samolotem z ograniczeniem wagi bagażu…

I jaką to miejsce miało urzekającą nazwę „La belle epoque”.

 

Lucca

Lucca pod względem wielkości bije Pietrasanta na głowę. Co więcej, znajdziecie tam miasto w mieście! To mniejsze otoczone jest murem obronnym i kryje zupełnie inną rzeczywistość. Od razu mówię – nie marnujcie czasu na spacer po nim. Bierzcie rower! Po przekroczeniu bramy znajdziecie kilka wypożyczalni, które tylko na was czekają. Wrzucacie torby i torebki do koszyczka i wio!

Aaaaaaa i jeszcze jedno! Koniecznie zaopatrzcie się w mapę tego miasteczka, bo łatwo się tam zgubić. I równie łatwo też przegapić jakieś atrakcyjne miejsce: dziesiątki placyków, zaułków, zakamarków. I każde niesamowite.

To tam jest taka wysoka wieża, z dachu której wyrastają … drzewa!

Tam też znajdziecie amfiteatralny ryneczek. Domki przylegają jedne do drugiego i tworzą fantastyczny … owal. To tam właśnie w błogiej nieświadomości zaczęłam karmić „biedne, głodne” gołębie tym, co akurat miałam pod ręką. Czyli chipsami. A potem było jak w horrorze Hitchcocka „Ptaki”. Jeden, ten najodważniejszy wlazł nawet na stolik i bezczelnie zaczął wyżerać chipsy z miseczki. Ale i pod stołem rozgrywała się niezła jatka. Byli tam tacy ptasi terroryści, którzy zaczęli uzurpować sobie prawo ziemskie i wszystkich wkraczających na ich rewir pierzastych kolegów obsztorcowywały lub obdziobywały.

[slideshow id=7]

Piza (Pisa)

Co wam przychodzi na myśl na hasło Piza. No oczywiście. Cóż by innego – krzywa wieża. Sama wieża rzeczywiście ciekawa. Ale to raptem oglądania na kilka minut i po sprawie. Chyba, że chcecie się wdrapać na jej szczyt. Jeśli dobrze pamiętam, trzeba wtedy wyskoczyć z jakichś 15 euro. Od łebka.  Ciekawiej jednak było na dole. Tak jak większość, postanowiliśmy porobić sobie zdjęcia z wieżyczką. Tylko, że my robiliśmy foty z gatunku „dziwne”. Udawaliśmy że podtrzymujemy wieżę stopami żeby się nie przewróciła, albo wręcz przeciwnie chwytaliśmy ją od góry jakbyśmy chcieli ją wyrwać lub popychaliśmy palcem, żeby szybciej grzmotnęła i już się nie męczyła w tym wyginaniu. W tym czasie bacznie obserwowali nas Japończycy. Widocznie zakumali co robiliśmy, bo gdy odchodziliśmy usłyszałam jak jeden z nich zapytał osobę, która miała go sfotografować: „Funny picture?”. Widocznie fotograf potwierdził, bo kiedy się odwróciłam, prawie zeszłam ze śmiechu. Japończyk wyciągnął rękę w bok udając, że … opiera się o wieżę. Rzeczywiście „funny picture”! Nie ma to jak „wyluzowany i żartobliwy” japoński naród 😉

My jednak postanowiliśmy z Gregorem wyluzować się dosłownie. Zdjęliśmy buty, położyliśmy się na trawie i kimnęliśmy sobie pod tą fuszerką budowlaną.

Ale od teraz Piza wcale nie będzie kojarzyła mi się z krzywą wieżą, lecz z najsmaczniejszym na świecie spaghetti al pomodoro jakie w życiu jadłam. Jeśli tak kiedyś będziecie, szukajcie w bocznej uliczce „Ristorante Duomo”.

W Pizie zobaczyłam również makaronową wystawę. I tak sobie pomyślałam: jakby to było fajnie polać ją tym pysznym sosem pomidorowym….

[slideshow id=9]

Florencja (Firence)

Jeśli zamierzacie wybrać się do jakiegoś większego miasta we Włoszech, to proponuję wykonać najpierw jakichś 50 uspokajających oddechów . Bo to co tam się dzieje (nawet przed sezonem), to prawdziwe szaleństwo: tłumy turystów (z widoczną dominacją Japończyków), kolejki właściwie do wszystkiego i  nie ma znaczenia czy chcecie zobaczyć jakiś kościół od środka, kupić lody, czy zrobić zakupy w H&M.

Dom wariatów do kwadratu!

O sposobie jazdy we Florencji nie wspominając. Więcej niż pewne, że gdy macie 3 pasy do jazdy, to będzie się nimi pchało obok siebie minimum 6 samochodów. Przypominało mi to wyścigi … testosteronu! Nieistotne, że obtłuczesz swoje auto, najważniejsze, że będziesz PIERWSZY! Co najdziwniejsze, nie widzieliśmy tam żadnych wypadków. No może poza niegroźnym potrąceniem rowerzysty.

Gdybym miała tam jeździć na co dzień, chyba bym sfiksowała.

Parkowanie wygląda podobnie – najważniejsze to upchnąć samochód co do milimetra. To samo dotyczy też parkingów podziemnych z obsługą. Gdy poproszono nas o zostawienie samochodu  i … kluczyków (!!!), pewnie miałam przerażenie wypisane na twarzy.

„Jak to – myślałam – mam zostawić nieswoje (bo wypożyczone) auto obcym ludziom wyglądającym jak z włoskiej mafii?”

No ale co, miałam inne wyjście?

Oddaliśmy kluczyki i zobaczyliśmy jak jeden z pracowników wsiada do niego i parkuje co do milimetra obok innego wozu (później już nic nie było ważne, bo we włoskim radiu leciała akurat relacja z meczu piłkarskiego).

„Dżizez Krajst! Jak nam porysuje auto, to będziemy płacić jak za zboże!” – jęknęłam

Ale Włosi mimo całej swojej beztroski, wiedzą co robią. Kluczyki są im po prostu potrzebne po to, by gdy wróci właściciel fury upchniętej gdzieś w kącie, przestawić te, które ją blokują.

Jeśli parkujecie gdzieś pod chmurką w mieście (do samego centrum zazwyczaj nie ma wjazdów!), też panują pewne zasady.

Od naszej Rosselli dowiedzieliśmy się , że miejsca oznaczone białymi liniami na asfalcie są darmowe, te z niebieskimi – płatne, a na żółtych nawet nie próbujcie się zatrzymywać, bo odholowanie auta macie jak w banku.

Kiedy już odczekacie swoje w kolejce do kościoła, warto wybrać się na gelato (lody). Lodziarnie znajdziecie na każdym kroku. Pamiętacie taki wątek z filmu „Jedz, módl się, kochaj” kiedy to Julia Roberts próbuje bezskutecznie przebić się przez rozwrzeszczany tłum, żeby zamówić cappuccino? No to wyobraźcie sobie, że my też znaleźliśmy się w środku takiej sytuacji. Gregor próbował przekrzyczeć jakąś wycieczkę i zamówić dla nas po gałce (a właściwie „ciapie” lodów, bo oni tam nakładają je do wafelków jakby grubo smarowali masłem), ale szum był taki, że nikt już nie wiedział kto i co zamawia ani kto kogo obsługuje. I wtedy coś mnie naszło:

„Buon giorno! Two gelato – with fruits and pana cotta per favore” – przekrzykiwałam zaśpiewując po włosku rozwrzeszczany tłum, mieszając przy tym dwa języki w jednym zdaniu i uśmiechając się po same ósemki.

I wiecie co? Zadziałało!

Pani nałożyła nam w wafelki co tam chcieliśmy i wskazując na Gregora pokazała, żeby się uśmiechnął.

Jakoś nikt nie chciał od nas pieniędzy, ale nie potrafiłabym tak odjeść nie płacąc.

„Hello! – krzyczałam przy kasie

Po chwili pojawił się mężczyzna, przepraszając za zamieszanie.

„Ale jaki to problem – dużo ludzi, dużo kasy!” – mówiłam

„Oj żeby to jeszcze była moja lodziarnia i moja kasa” – odpowiedział

„No to jaki to problem? Kup ją!” – stwierdziłam, czym rozwaliłam i ubawiłam go kompletnie

Połaziliśmy po Florencji, poleżeliśmy na moście, gdzie przy okazji zobaczyłam zawieszone kłódki zakochanych. Nie pamiętam gdzie to było (podejrzewam, że pewnie w Weronie), ale czytałam, że pary tak intensywnie obwieszały most swoimi „kłódkami miłości”, gwarantującymi podobno niegasnące uczucie, że zaczęło już na nim brakować miejsca. A i pewnie dla konstrukcji stanowiło to nie lada wyzwanie. Dlatego też władze pod osłoną nocy, pozbywały się części niepotrzebnego balastu.

We Włoszech nauczycie się też asertywności, bo na każdym kroku jak szarańcza wysypują się ciemnoskórzy mężczyźni oferujący wam okulary przeciwsłoneczne, bransoletki z koralików lub zegarki. Oczywiście wszystko po atrakcyjnych cenach! I na nic się zdadzą wasze tłumaczenia, że okulary i zegarek macie, a koralików nie potrzebujecie. Oni są wszędzie – pod krzywą wieżą w Pizie, na plażach na wybrzeżu, na deptakach w każdym mieście i przy ogródkach we Florencji, w których spokojnie sobie siedzicie i czekacie, aż kelnerowi wreszcie znudzi się zabawianie stojącej przy wejściu dziewczyny i łaskawie raczy do was podejść. Gdy trwaliśmy w takim zawieszeniu, podszedł do nas gość z Kenii.

„Nie, nie chcemy, dziękujemy!” – mówiliśmy widząc, że coś będzie chciał nam upchnąć.

„Ale „prajs”…” – jeszcze próbował

„Noł, noł noł”

„This is gift for you. For free! For luck!” – powiedział w końcu i podał mi jedną bransoletkę.

No jak na szczęście i za darmo, to wzięłam. Drugą taką samą i z takim samym tekstem dał też Gregorowi.

I wtedy Gregor się złamał. Dał mu 2 euro. Na odczepnego.

Okazało się później, że te bransoletki zapewniły nam trochę spokoju. Gdy wędrowaliśmy dalej i widzieliśmy atakującą nas szarańczę, wyciągałam rękę pokazując koraliki na swoim ręku i krzycząc:

„No thanks, we have!”

Tymczasem patrzyliśmy na leżących przed muzeum ludzi, wygrzewających się na bruku i sami też łapaliśmy trochę włoskiego lenistwa. Poprosiłam leniwego kelnera o „latte and spremuta” (w przypadku tego ostatniego pomyłki językowe są podobno nagminne ;-)).

Byłam pewna, że zamówiłam kawę latte i sok z wyciskanych owoców. A wiecie co ten koleś przyniósł? Gorące mleko!!! i wyciskany sok. Zbaranieliśmy! Na początku jeszcze myśleliśmy, że to może jakaś  „biała kawa”, ale nie, smak tego cuda w szklance nie pozostawiał złudzeń. Zamówiłam więc jeszcze raz kawę (znowu taka, co to urywała łeb z płucami), którą Gregor wlał sobie potem do szklanki z mlekiem.

To jednak nie było jedyne zaskoczenie. Najbardziej zadziwiały mnie włoskie toalety. Albo nie posiadały deski klozetowej (?!?), albo w ogóle brakowało sedesu. Były za to „stópki”, na których należało umieścić nogi, przykucnąć i … dalej wiadomo.

Zmorą dla mnie są też krany. Nigdy nie wiem czy trzeba coś przydusić, odkręcić, czy po prostu podstawić ręce i woda sama poleci.  Ale Włosi zaskoczyli mnie jeszcze bardziej. W ich toalecie zupełnie nie wiedziałam co robić, bo nic nie działało! W akcie desperacji zapytałam kelnerkę, a ona wskazała mi na … wajchę w podłodze! Trzeba było ją przydepnąć i wtedy z kranu zaczęło kapać.

Boszz trochę techniki i się gubię.

Byliśmy przez przypadek (!) na festynie komunistów (!!!), w dzielnicy jubilerów i na targu z produktami regionalnymi, gdzie jedliśmy jakiegoś (pewnie niemieckiego) wursta z grilla upchniętego w bułkę z porcją gorącej kiszonej kapusty na wierzchu.

I wiecie co – było pyszne!

[slideshow id=8]

7 komentarzy

  • Reply
    jadwiga
    8 maja 2012 at 07:56

    Piekne sa Twoje opisy, Florencja stałam tam trzy godziny czekajac na wejście do galerii Uffizi a po wejściu leciałam do sali 46 aby zobaczyć ten jeden jedyny obraz Chardin’a Lady with shuttlecock, i wiesz okazało się że w maju podłozono bombę włąśnie w tej sali i choć obraz uratowano niestety zoabczyć go nie było można, a ja jak wariatka robiłam wszystko aby do Florencji pojechać, a byłam tam na konferencji naukowej i urwałam się na pół dnia, oczywiście zobaczyłam Galerie, ale wrażenia zostały do dzisiaj
    poizdrawiam
    j

    • kate
      8 maja 2012 at 18:58

      Widzisz Jadwiga – Florencja to nieobliczalne miejsce 😉

  • Reply
    mi:)
    8 maja 2012 at 11:21

    no nie, człowiek na chwile wychodzi z blogowego zycia, a tu takie zmiany!!! miejsca nowe! dobrze, że ludzie ci sami. ślicznie tu:)

    • kate
      8 maja 2012 at 18:38

      drzwi otwarte, wpadaj kiedy masz ochotę. oczywiście z winem ;-)))

  • Reply
    Piotr
    11 maja 2012 at 10:49

    No to aż tak daleko się schowałaś czy może uciekłaś, dlatego twój poprzedni blog upadł 😉
    A ja głupi szukałem i szukałem….
    Rewelacyjne opisy, niesamowita wyprawa
    To Ty jeszcze nie wiesz, że tak nie wolno?! Toż mi z zazdrości… już sam nie wiem co pęknie.
    Cieszę się, że jesteś. Pozdrawiam cieplutko

    • kate
      12 maja 2012 at 19:52

      Hehehe widocznie jakaś konkurencja mi świnię podłożyła 😉 Teraz jestem „na swoim”. Drzwi otwarte zapraszam. Czym chata bogata…

  • Reply
    Otwórz portfel szeroko… | GreenTime
    29 grudnia 2012 at 22:14

    […] Ale głowę straciłam w dziale włoskim. Dzbanki do oliwy, deski do serów, noże do pizzy, a przede wszystkim te filiżanki, kubki i talerze do złudzenia przypominające naczynia, z których korzystaliśmy będąc w Toskanii. Uwielbiałam filiżankę, w której nasza toskańska gospodyni – Rossella parzyła mi każdego ranka cappuccino. Żeby zachować choć namiastkę tego wspomnienia, znalazłam wówczas kubełki zrobione z prawdziwej toskańskiej gliny, które kupiłam w Belle Epoque w Pietrasanta. […]

Leave a Reply