Świat kobiety

Matki nie chorują…

Ja wiedziałam, że to się kiedyś tak skończy. Że pizgnie we mnie jak meteoryt w ziemię i zrobi taki krater, że i trzy pokolenia go nie zasypią. Zaczęło się już dawno temu, ale machałam ręką, z grubsza podkręcałam śrubę i jakoś ten wóz jechał dalej.

Aż tu nagle, w zwykły wtorek jakich tysiące, poczułam, że nie jest dobrze.

Ale nie na tyle, żeby nie zapakować się do auta z Trollem i nie pojechać na nowe borsucze zajęcia rehabilitacyjne poza Zieloną Górę. Po drodze Borsuk bawił się w najlepsze: oglądał youtuba, rzucał kaczuszką, a ja co chwilę wypinałam się z pasów, żeby przewinąć co smutniejsze piosenki, przy których Boro się wzrusza i popłakuje, albo podnieść z podłogi auta latający, pluszowy drób.

Zgięcie raczej nie stanowiło problemu, ale wyprost już trochę trwał.

Gdy dotarliśmy na miejsce, Troll wypakował Borsuka.

Mnie już nie dał rady.

Darłam się z bólu przy najmniejszej próbie wysunięcia nóg poza auto.

Było tak, jakby mnie ktoś naparzał naładowanym na full paralizatorem prosto w kręgosłup.

– Idźcie – powiedziałam – ja tu posiedzę.

Kiedy oni zapoznawali się z nowymi salami, zajęciami i prowadzącymi, ja ryczałam (z bólu i żalu, że nie mogę być tam z nimi).

I próbowałam siedzieć.

Nie dało się.

Siedzenie bolało jak skurczybyk.

Przerzuciłam się na kolana.

Pozycja klęcząca wcale nie była lepsza.

Przekulałam się więc na leżenie.

Nie pomogło.

Ale nie miałam już siły, żeby robić cokolwiek innego.

Zawzięłam się i spróbowałam jeszcze raz wyjść z auta.

Sama.

To był głupi pomysł.

Baaaardzo głupi.

Zwłaszcza, że nogi musiałam przesuwać na zewnątrz pojazdu rękoma, bo inaczej nie byłam w stanie.

Zadzwoniłam do Trolla, żeby doniósł mi chociaż tabletki przeciwbólowe, które zgarnął razem z borsuczą torbą.

Doniósł i pomknął z powrotem.

Nafaszerowana chemią, zawisłam w aucie w pozycji lewitującej.

Kiedy osiągnęłam już poziom bólu, którego nawet ja nie zniosę, zadzwoniłam na 112. To przełączanie od jednego do drugiego może wykończyć nawet zdrowego.

Wreszcie po drugiej stronie odezwała się jakaś kobieta.

Wyjaśniłam w jakiej jestem sytuacji i zapytałam czy są mi w stanie jakoś pomóc.

W swojej naiwności liczyłam, że może podjedzie jakieś pogotowie, walną mi zastrzyk, który postawi mnie na nogi, a ja z wdzięczności rzucę się im na szyję jak pensjonarka.

Tymczasem pani sugerowała… nażreć się tabletek, albo położyć na oddział.

NO DZIĘKI KUŹWA! NA TO NIE WPADŁAM!

Rozmowa była tak debilna, że żałowałam iż nie mam telefonu stacjonarnego, bo z chęcią walnęłabym słuchawkę na widełki.

Zawisłam ponownie jak leniwiec na drzewie w pozie, która najmniej napieprzała.

Tak zawieszona i prawie zahibernowana (bo wieczór był pioruńsko zimny) zapadłam w jakiś letarg.

1,5 godziny później przyszedł Troll… z borsuczym rehabilitantem.

Gość wytłumaczył, że spróbuje mnie wyciągnąć z auta i że to może trochę boleć.

Miał rację.

Ale jakoś dotargał mnie na salę.

Trzęsłam się nie wiadomo czy z zimna, czy bólu.

Położył mnie na stół i próbował ogarnąć.

Udało się na tyle, że mogłam całe zajęcia spędzić w pozycji siedzącej. Kiedy się skończyły i próbowałam wstać, dosłownie ścięło mnie z nóg.

Pozbierałam się jakoś i dotarłam do auta i do domu.

Troll wezwał wsparcie, czyli babcię, która została w domu z Borką, a my pojechaliśmy na SOR.

W połowie drogi z parkingu, znów poczułam strzał z paralizatora.

A potem kolejny.

I jeszcze jeden co by za słodko nie było.

Zawisłam na Trollu wijąc się w jakąś stronę, w której by nie bolało.

Nie było takiej.

Z bólu upadłam na chodnik i marzyłam, żeby mnie ktoś dobił.

Kazałam się posadzić na ławce i przyprowadzić wózek inwalidzki, bo czułam, że za Chiny Ludowe nie dojdę.

Siedziałam wieczorową porą na mrozie, a łzy lały mi się ciurkiem.

Wrócił Troll. Bez wózka za to z informacją, że… mamy jechać na pogotowie, bo tu nas nie przyjmą.

Zbeczałam się jeszcze bardziej.

Troll nie miał wyjścia. Poszedł na parking i podjechał autem pod samą ławkę.

Próbował mnie zapakować, a ja wyłam jak wilk do księżyca.

Na pogotowiu się zbiesiłam i powiedziałam, że chcę wózek i bez niego nie wysiadam.

Przyszedł pielęgniarz.

Bez wózka.

Gdy wyjmował mnie z auta, znowu darłam się z bólu jakby mnie kto ze skóry obdzierał.

Wzięli mnie pod ramię i dotargali na miejsce.

Lekarz oczywiście nic odkrywczego oprócz wpakowania we mnie 3 zastrzyków nie wymyślił.

I kazał czekać pół godziny na efekt.

W poczekalni!

Do której musiałam sama dotrzeć.

Nie ma bata! Kazałam lekarzowi chwycić mnie z drugiej strony i pomóc mężowi mnie wyprowadzić.

Posłuchał.

Zresztą nie miał wyjścia, bo osiągałam już poziom, w którym przestawało mi zależeć na byciu miłą.

Pół godziny później, po zastrzykach – żadnych zmian.

Lekarz zdziwiony.

Zapakował we mnie w gabinecie (do którego a jakże musiałam znów z poczekalni dojść!) następne 2 zastrzyki.

I znowu przemieszczanie się z gabinetu na korytarz.

Po pół godzinie, kolejna pielgrzymka do gabinetu.

-I nic? – dziwił się.

-Nic! – wycedziłam przez zaciśnięte z bólu i złości zęby.

Panu doktorowi opadły ręce i … wysłał mnie na SOR!

Na szczęście karetką.

Nie powiedział tylko, że mam sobie do tej karetki dotrzeć i wejść do niej po półmetrowych stopniach!

Żart???

Przecież ja kroku sama nie mogłam zrobić!

Dwaj pielęgniarze wzięli mnie pod pachy, a ja wisiałam na nich ciągnąc za sobą nogi.

W głowę zachodzę od czego oni mają składane łóżka na kółkach w karetkach.

Do dekoracji?

Wyjąc wdrapałam się po tych cholernych schodkach.

Gdy dowieźli mnie na miejsce i kazali wysiąść (!) myślałam, że żartują.

Nie żartowali.

Wytoczyłam się z karetki i zażądałam łóżka, bo na pieszą wędrówkę na SOR już nie miałam ani sił ani ochoty.

Musiałam mieć już jakieś kurwiki w oczach, bo posłuchali.

Położyłam się na łóżku i pierwszy raz od wielu godzin poczułam względną ulgę.

Zresztą było mi już wszystko jedno.

Po maratonie papierologii, kosmicznie długim oczekiwaniu na lekarza, podłączyli mnie do kroplówki.

Leżę, leżę… nikt się mną nie interesuje.

Za to po żołniersku zajęto się obsztorcowywaniem jakiegoś pijaka śpiącego w korytarzu.

Gdy przypomniano sobie w końcu, że ja też tu jestem, a kroplówka nic nie daje, zawieziono mnie na rentgen.

Leżałam na łóżku i patrzyłam na mijane na suficie jarzeniówki.

-Może się Pani poczuć przez chwilę jak w amerykańskim filmie – powiedział pielęgniarz wiozący mnie na sesję fotograficzną.

-Wątpliwa przyjemność – odpowiedziałam próbując wykrzywić usta w czymś przypominającym uśmiech.

-Będzie musiała Pani podnieść biodra i opuścić spodnie, żebyśmy mogli zrobić zdjęcie – usłyszałam chwilę później od pani radiolog.

– I przenieść się z jednego łóżka na drugie -dorzucił pielęgniarz.

– Pomarzyć można – mruknęłam pod nosem.

Kiedy zobaczyli, że ja mimo najszczerszych chęci i prób, nie jestem w stanie nawet odwrócić się na drugi bok – spasowali. Pani pomogła mi ze spodniami, a pielęgniarz jednym zwinnym ruchem przeciągnął mnie razem z prześcieradłem z łóżka na łóżko.

Zdjęcie zrobione, ja wróciłam do swojej celi, gdzie podłączyli mi resztę kroplówki.

I… tak sobie leżałam do 2.00 nad ranem.

Nawet nie było kogo zapytać co dalej ze mną będą robić.

Wysłałam więc sms do Trolla, który siedział na jednym z korytarzy, z prośbą, żeby może kogoś namierzył.

– Na zdjęciu w miarę w porządku – usłyszałam wreszcie od lekarki, która z perspektywy korytarza poinformowała mnie, że może to dolegliwości… psychosomatyczne.

No pewnie.

Jeszcze mi powiedzcie, że symuluję, a ten ból to może ja jak ciążę sobie uroiłam.

Ot takie zjawisko optyczne.

Wypisali mnie do domu z receptą na środki przeciwzapalne i przeciwbólowe i dla świętego spokoju (ich, nie mojego) dali skierowanie do neurochirurga i na rezonans. Jeszcze jedna pielęgniarka pomagając mi zleźć z wysokiego łóżka powiedziała na głos tę smutną prawdę, do której już zdążyłam sama dotrzeć:

-Tu na SORze na współczucie niech Pani nie liczy.

Po tygodniu leżakowania w domowym łóżku (z normalnymi przerwami na pracę zawodową przy kompie i ogarnianie Borsuka jedynie z wyłączeniem opcji noszenia), nie było nic a nic lepiej.

Tak to ja sobie mogę i 2 lata leżeć z identycznym skutkiem.

Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce.

Lekarz rodzinny przepisał mi zastrzyki.

W ciągu ostatnich 2 tygodni wzięłam ich już z 19 i jeszcze jakieś 6 przede mną.

Kręgosłup ciągle daje o sobie znać, ale już nie tak piorunująco jak wcześniej.

Wstawanie z łóżka nie zajmuje mi 15 minut i nie prostuję się opierając rękoma o uda.

Wróciłam do pozycji homo sapiens (przy czym u mnie sapiens znaczy raczej tyle co sapanie i stękanie).

Mój tyłek wygląda jak nabotoksowany i na miejscu Kim Kardashian, już bym się martwiła, bo rośnie jej (dosłownie!) spora konkurencja.

 

 

No Comments

    Leave a Reply