Świat kobiety

Bo mnie szlag trafi…

Jestem nerwusem.

Zdenerwować może mnie kanapka plaskająca masłem w dół, czy drzwiczki od zmywarki, które notorycznie atakują mnie w kość piszczelową.

Wkurzyć też się umiem. Tak że mięcho leci. A już czarny pas karate w doprowadzaniu mnie do takiego stanu osiągnął ojciec Borsuka 😉

Ale zirytować mnie tak, żeby mi żyłka poszła potrafią tylko nieliczni.

Jednej pani wybitnie się to udało.

Zdolna bestia!

Ale od początku.

Gdy byliśmy z 3 miesięcznym wówczas Borsukiem w Warszawie na badaniach, gdzie co i rusz jak w laleczkę voo doo wbijano nam szpile roztaczając smolisto-czarne wizje, a to że Borsuk nie będzie widział, a to że nie będzie słyszał i że w ogóle będziemy mieć generalnie przerąbane, to wówczas trochę światła wpompowała w nas pani, która wykonywała ABR. To takie nocne badanie słuchu (dziecko śpi w najlepsze podłączone kabelkami do komputera, a w nim – w sensie w komputerze, a nie w dziecku –  gmera osoba, która przesyła jakieś dźwięki i liczy na zwrotkę).

Powiedziała nam wtedy, że Borsuk słyszy, a to że nie przechodzi badań otoemisji (badania przesiewowe słuchu, które wykonuje się w szpitalach noworodkom) może wynikać z faktu, iż Borsuk ma wiotkość krtani i rzęzi jak Lord Vader zakłócając tym samym pracę sprzętu. Poradziła jednak, żeby za jakiś czas dla świętego spokoju powtórzyć to badanie, które ona zrobiła.

Umówiliśmy się więc na powtórny ABR. Tym razem u nas, na miejscu. Wpisano nas na 9.00 rano. I nic to, że dziecko nie jest zainteresowane snem w tym czasie. Oni w nocy badań nie robią i kropka.

Trudno. Postanowiliśmy spróbować o tej mało nocnej porze.

Pani (zwana później przeze mnie Królową Świata) zaprowadziła nas do pomieszczenia, przykleiła kabelki, poleciła położyć dziecko do spania, zainteresowała się jeszcze gdzie jest mój mąż („a na spotkanie służbowe wyszedł proszę pani, bo był umówiony”) i mówiąc, że będzie w pokoju numer 4… wyszła.

Borsuk, który nigdy nie zasypia o takiej porze dzięki mizianiom i fałszowaniu mamuni (tym razem w wersji szeptanej)… odpłynął.

On odpłynął a mamunia zaczęła kminić: jak tu zawołać kobietę, która jest w pokoju na drugim końcu budynku, a ty masz śpiące dziecko na niezabezpieczonym łóżku.

Wzięłam jedyne krzesełko jakie tam znalazłam i zastawiłam nim Borsuka. Wyjrzałam na korytarz z nadzieją, że może idzie.

Nie szła.

Co więcej, na korytarzu nie było żywego ducha, którego można by było poprosić o zawołanie kobiety.

No dobra….

Puściłam się biegiem do rejestracji.

A tam pucha.

Co to jakaś epidemia dżumy, eboli czy inna hiszpanka wytłukła towarzystwo?

Dobiegłam więc do tego cholernego pokoju, gdzie jedna pani rozmawiała z drugą w najlepsze.

Zazwyczaj tego nie robię i nie przerywam, gdy inni rozmawiają.

Ale teraz miałam to w dupie.

– Przepraszam, ale my już jesteśmy gotowi – rzuciłam i puściłam się pędem z powrotem.

Na szczęście Borsuk cały czas spał na łóżku.

W jednym kawałku.

Usiadłam i … czekam.

Czekam….

I czekam.

W końcu przyszła trzaskając obcasami po korytarzu. Gdy zaczęła wciskać młodemu słuchaweczki do uszu, Borsuk zaczął się wiercić. W końcu uznała, że to chyba nie jego rozmiar. Wymieniła końcówki i… dalej ryje mu w uszach.

Borsuk tym razem wybudził się na dobre.

Oczywiście rycząc ile fabryka dała.

Pani kazała położyć dziecko spać i… znowu wyszła.

Przecież to jakiś żart!

Gdy wyszła, wzięłam te cholerne słuchaweczki pokazałam Borsukowi jak one wyglądają, powiedziałam, że włożę mu je do uszka i posłuchamy sobie muzyczki. Widocznie takie tłumaczenie mu wystarczyło.

Pozwolił je sobie założyć i czekamy.

Czekamy…

czekamy…

czekamy…

Czeeeeekamy…

I czekaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaamy…

Tym razem nie odważyłam się zostawić Borsuka samego na łóżku.

Raz, że nie spał i wiercił się na potęgę; dwa – nie mogłam go wziąć ze sobą, żeby zawołać kobitę, bo podłączony było kabelkami pod komputer.

Nie zostało nam nic innego tylko… czekać.

Minęło jakieś pół godziny. A jej ani widu, ani słychu.

Do końca czasu przeznaczonego na badanie zostało jakieś… 10 minut.

Gdyby nie te cholerne kable, to zabrałabym Borsuka i nie informując nikogo wyszła w… cholerę.

Wysłałam ojcu Borsuka sms: „Zabierz nas (i tu pojawił się kawał soczystego „mięsa”) stąd, bo to badanie to jakaś farsa”.

Gregor widocznie załatwił wszystko w ekspresowym tempie, bo stał już w korytarzu.

– Wychodzimy – rzuciłam krótko.

– A gdzie jest ta Pani? – zapytał

– To jest („mięso”) dobre pytanie – wysyczałam przez zaciśnięte zęby, bo nerw mnie strzelał i krew mi się w żyłach gotowała.

–  Pójdę ją zawołać – powiedział i zniknął.

Po chwili wrócił.

Sam.

– Gdzie ona jest? – zapytałam osiągając stan wrzenia.

– A przyjmuje jakichś pacjentów – usłyszałam.

Wtedy adrenalina poszła mi już uszami:

– Że co… (tu kolejna porcja „mięsnej” wkładki)????!!!! Przecież ona powinna siedzieć z nami na dupie całe półtorej godziny!!! Wychodzimy, natychmiast!

– Może zróbmy chociaż jeszcze otoemisję – zaproponował Gregor.

– Nie, mam dość!

Nagle drzwi się otworzyły i weszła… Królowa Świata!

Jak gdyby nigdy nic odczepiła Borsuka od kabelków podłączonych do komputera.

– Czy mogłaby Pani zdjąć mu te plastry? – zapytałam najspokojniej jak potrafiłam.

I wtedy Królowa Świata doprowadziła mnie na skraj załamania nerwowego:

– Ale to rodzice zdejmują je sobie w domu na oliwkę, bo to jest… nieprzyjemne.

Jeeeeeeeeeeeeeezuuuuuuuuuuuuuuu trzymajcie mnie……

Trzymajcie mnie, bo jej grzmotnę!

Czy ona naprawdę nie ma głupiej oliwki?

I wszystkich wypuszcza wyglądających tak jakby dopadli ich Marsjanie i wzięli na eksperymenty?

Równie dobrze chirurg mógłby zrobił operację, pozszywać gościa i powiedzieć: „A szwy to niech Pan sobie w domu sam zdejmie, bo ja się boję”.

Zacisnęłam zęby, ale ręka mnie swędziała.

Poszliśmy jeszcze na tę cholerną otoemisję. Gregor przymykał już drzwi od pomieszczenia, a wtedy Królowa Świata rzuciła:

– Ale niech pan nie zamyka!

No ja mam chyba jakieś deja vu! Na korytarzu hałas, stukanie obcasów, dzieciaki się wydzierają i ona chce w takich warunkach robić badanie słuchu? Już raz takie „artystki” przeprowadzały Borsukowi badanie słuchu w podobnych warunkach: 5 gadających osób w pokoju i do tego gotująca się w czajniku elektrycznym woda.

Może następnym razem poproszę o wykonanie tego badania słuchu… korespondencyjnie, bo w końcu co to za różnica…

Oczywiście Królowa Świata i tym razem sobie nie poradziła.

– No to co robimy? Umawiamy się na powtórkę? – zapytała

– Po moim trupie! – pomyślałam, a głośno przez zaciśnięte zęby wysyczałam – Zastanowimy się.

Wzięłam Borsuka pod pachę i …. tyle mnie widzieli.

Czy ja naprawdę muszę zostać Ministrem Zdrowia, żeby ten burdel posprzątać?

7 komentarzy

  • Reply
    Akuku
    26 października 2014 at 22:59

    Niestety tak to jest w naszej służbie zdrowia. Nawet prywatnie zdarzają się takie kwiatki. Sama coś o tym wiem. I tak była pani/byłaś opanowana bo mnie by puściły nerwy. Podziwiam wnet. Życzę aby ta końska dawka cierpliwości się nie kończyła i zdrowia dla Borsuka 🙂
    Czytywałam prędzej bloga a teraz zaglądam tu 🙂
    Pozdrawiam 🙂

    • kate
      27 października 2014 at 08:00

      Jak tak dalej pójdzie to chyba z jogi przerzucę się na boks 🙂

    • Mama M.
      27 października 2014 at 08:42

      Mówiłam, mówiłam… porządna dawka boksu żadnej mamie nie zaszkodzi 🙂 To kiedy zaczynamy? ;D

  • Reply
    jadwiga
    27 października 2014 at 08:30

    Nienawidzę polskiej służby zdrowia, bo ona wcale dla zdrowia nie jest nawet nie jest dla pacjentów. Jest tylko dla lekarzy samych w sobie, wiem co mówię… a kurwa wykrzyczałam w twarz jednej pani pulmonolog pediatrze gdy moja córcia miała rok i dwa miesiące bo ta ….. nie rozpoznała zapalenia płuc obustronnego i pozwoliła córci wyjść na dwór czym się skończyło? ratowaniem dziecka przez 6 godzin przez prywatnego lekarza był lekarzem kliniki pediatrii ale wtedy o tym nie wiedziałam , uratował dziecko, ale następnego dnia paniusia miała ze mną do czynienia w poradni pediatrycznej no nie powiem gromy i pierony słowa rzadko wypowiadane , a jak się skończyło? pani odmówiła mi wizyty domowej więc konie po betonie poleciały, pokazałam świadectwo lekarza , który ratował dziecko, wtedy okazało się, że to dyrektor kliniki pediatrycznej no i po takim dictum pani łaskawie przyjęła wizy5tę domową, przyszła, dziecko leżało w łóżeczku, zbadała, potwierdziła diagnozę dała mi zwolnienie L4 i wyszła, później pani na osiedlu kłaniała mi się w pas zawsze pytając jak moja córka się czuje , oczywiście nigdy już u niej nie byłam,
    j

    • kate
      28 października 2014 at 08:18

      Uuuu to widzę na bogato. Całe szczęście, że dla równowagi są też jeszcze i normalni. Ale o nich niestety rzadko sie mówi.

  • Reply
    Akuku
    30 października 2014 at 18:23

    Właśnie. Tych normalnych jest mało i w dodatku rzadko się o nich mówi. Raz w życiu trafiłam na normalnego lekarza a dla równowagi ostatnio dostałam opr… za brak wyniku z przed 7 lat, który i tak był już nie ważny bo po 5 latach badanie powinno się powtórzyć. Usłyszałam „no trudno” Nożyk w kieszeni sam mi się otwierał.

    • kate
      9 listopada 2014 at 04:54

      Dobrze, że matki nie noszą ostrego sprzętu, bo ostry dyżur by się nie wyrobił

Leave a Reply